Wełmiński dystrybuuje w Polsce jedzenie dla zwierząt belgijskiego koncernu, który miał na targach stoisko z karmami dla gołębi. Przyjechał na targi wraz z kilkoma współpracownikami. Do hali wszedł o godz. 17., dach runął kwadrans później. Był w samym środku pawilonu. - Trwało to mniej więcej sekundę. W tej samej chwili jeden z kolegów zapalał papierosa. Kiedy znaleziono go kilka dni później, w jednej ręce ciągle miał tego papierosa, w drugiej zapalniczkę, nie zdążył nawet tego puścić - powiedział. - Słyszałem potem opowieści gołębiarzy, że tuż przed zawaleniem się dachu gołębie patrzyły do góry. Być może wyczuwały coś, może słyszały dźwięki na innej częstotliwości. Podobno takie przekręcanie głowy w normalnej sytuacji byłoby jakimś objawem chorobowym, ale jakoś hodowcy nie zwrócili na to uwagi - mówi. Zbigniew Wełmiński sądzi, że przez większość czasu, kiedy czekał na ratunek, był przytomny. - Spłaszczyło mnie na 30 cm od ziemi, a nade mną było półtora metra gruzu, śniegu i blachy. Starałem się zachować spokój. Kiedy się to zwaliło, na kilkanaście, kilkadziesiąt sekund zabrakło powietrza na dole. Wtedy, na samym początku, myślałem, że to już koniec - wspomina. Był przygnieciony metalową belką, wszystko to trzymało się na śniegu i zaczęło się obsuwać. - Kiedy do mnie ratownicy dotarli, powiedzieli że już nie mogą mnie wyciągnąć, bo już jest za ciasno. Liczyłem się z najgorszym - mówi. Wełmiński miał kontakt głosowy z kilkoma osobami. Całkowite ciemności oświetlał sobie ekranikiem telefonu komórkowego, zadzwonił też do syna i żony, którzy przyjechali na miejsce. Telefonu używał oszczędnie, żeby się nie wyładował. Po zawaleniu się dachu pan Zbigniew sądził, że ofiar jest znacznie więcej, niż się później okazało. Jak mówi, jeszcze godzinę wcześniej w pawilonie było kilka tysięcy ludzi. - Zakładałem, że jest tak duża liczba ofiar, że szansa, że akurat ktoś mnie wyciągnie, była mała. Tak wtedy rozumowałem - wspomina. Jak pamięta, w czasie akcji doskonale było słychać odgłosy ratowników. Głos się bardzo dobrze przedostawał z zewnątrz przez takie rumowisko, a w odwrotnym kierunku już nie. - To było stresujące. Myśleliśmy, że ci ratownicy nas lekceważą - mówi dzisiaj. Ocenia, że ratownicy zachowali się wspaniale. - Mimo że wtedy osuwały się te konstrukcje metalowe, ratownik, który mnie wydobył, podał mi rękę i trzymał mnie za nią - taki bardzo ludzki gest - mówi i wspomina, że kiedy go wynosili, kątem oka zobaczył to rumowisko. - Już chodząc po tym można się było zabić - uważa. Wełmiński kategorycznie zaprzecza jednak podawanym informacjom, że udało się w czasie akcji uratować wszystkich, którzy nie zginęli w momencie zawału. - To jest absolutnie nieprawda. Ludzie umierali całe godziny. Ale to i tak był cud, że ta akcja miała miejsce akurat w Katowicach, gdzie ratowników jest najwięcej i są najlepiej przeszkoleni - powiedział. Trudne chwile przeżywała też żona pana Zbigniewa. Później dowiedział się, że w pobliżu hali leżały deski ratownicze, kiedy kogoś znajdywano, ktoś podchodził po kolejną. Dawało to oczekującym na bliskich nową nadzieję. - Dopiero w karetce udało mi się dać sygnał, że żyję, że ostatnia deska była przeznaczona dla mnie. Z tego co słyszałem, po wyciągnięciu mnie podjeżdżały już tylko karawany - powiedział. Dziś pan Zbigniew mówi, że doświadczenie sprzed roku skłania go do ciągłej refleksji i zmieniło jego podejście do życia. - Staram się rozwinąć empatię, mniej irytować się jakimiś szczegółami. Natomiast nie ma innego wyjścia - trzeba żyć dalej. Nie można leżeć na kanapie i kontemplować swojego cierpienia. Wypadki różnym ludziom się zdarzają - podsumował. Ciągle przeżywa śmierć kolegów - Belga i Węgra. Jeden z nich był jego przyjacielem. Zastanawia się, jak to było możliwe, że on sam przeżył. - Nie miałem odmrożeń, nawet wyrwana ze stawu biodrowego noga też się nie odmroziła. Sam nie wiem, o czym to świadczy, trochę dziwne, prawda? - mówi. Po katastrofie Wełmiński pozwał MTK. Domaga się 100 tys. zł zadośćuczynienia i dwóch tys. zł renty. Mediacje z Targami nie przyniosły skutku. Przewiduje, że i tak nie uzyska tych pieniędzy, chodzi mu tylko o zasadę. Zarzuca przedstawicielom MTK, że nie poczuwają się do żadnej winy. - Uważam, że moim obowiązkiem jest ścigać tych ludzi, którzy wykazali się maksymalnie złą wolą. Moim zdaniem było to celowe zaniedbanie z chęci zysku. Wszyscy orientowali się, że hala wisi na włosku - podkreśla. Dziś Wełmiński sponsoruje psy zespołów ratowniczych z Nowego Sącza. - Może to nie są akurat ci konkretni ludzie, którzy mnie wyciągnęli, ale zajmują się dokładnie tym samym i przez cały czas się poświęcają - mówi.