- To prawda. To moje słowa - przyznał w rozmowie z "Wprost" poseł. Jak podaje tygodnik do zajścia doszło w niedzielne popołudnie, które Maksymiuk spędzał wspólnie z partyjną koleżanką Sandrą Lewandowską. Z ustaleń "Wprost" wynika, że dziennikarze "Faktu" najpierw zaczaili się na Maksymiuka i Lewandowską pod domem ich wspólnych znajomych. Późnej robili im zdjęcia podczas obiadu w restauracji. Na koniec jechali za nimi samochodem. - Ścigali nas przez pół miasta. Ja przyspieszałem, oni też. Zwalniam, to i oni zwalniają. Zadzwoniliśmy więc na policję, że ktoś nas śledzi i żeby ich zatrzymali - powiedział tygodnikowi Maksymiuk. Z jego relacji wynika, że policja zatrzymała obydwa samochody na rondzie Dmowskiego w centrum Warszawy. To wtedy Maksymiuk miał straszyć reportera "Faktu". - Byłem zdenerwowany. Zresztą nie byłem pewien, czy to dziennikarz. Widziałem tylko, że śledził nas jakiś samochód, a jego pasażerowi co chwilę celowali w nas jakimiś długimi czarnym rurami. Myślałem, że to karabiny. Jak okazało się, że to aparaty, to ich przeprosiłem - tłumaczył. Jak informuje "Wprost" Lewandowska, która jechała razem z Maksymiukiem, nie chciała komentować zajścia. Wypowiedzi odmówił tygodnikowi również Mariusz Kuczewski, jeden z dwóch dziennikarzy "Faktu", którzy śledzili posłów Samoobrony.