Patentów na strajk pracowniczy jest kilka. Można wyjść na ulicę z transparentami, palić kukły, blokować drogi, można też zwyczajnie odmawiać pracy. Mieszkańcy słonecznej Italii stawiają na skrupulatność i wyjątkowo precyzyjne wykonywanie obowiązków służbowych. Skutek zawsze jest jeden - z powodzeniem uniemożliwiają normalne funkcjonowanie zakładów i instytucji. Jak wiadomo, Polak też potrafi. Jako naród ludzkości przysłużyliśmy się także w dziedzinie manifestacji. Strajk polski to zwykle miks protestu okupacyjnego i głodowego. Polega on na zajęciu terytorium danej instytucji i dodatkowym wywieraniu presji psychologicznej na adresacie protestu poprzez odmowę spożywania pokarmów. Niezależnie od formy, przepisy w tej kwestii nie pozostawiają wątpliwości. Podejmowanie akcji zbiorowych, w tym organizowanie strajków, jest podstawowym prawem pracowniczym we wszystkich krajach Unii. Bunt zgodny z regułami Według postanowień Traktatu lizbońskiego Unia Europejska nie ma kompetencji do uchwalania prawodawstwa dotyczącego prawa strajku. To w gestii poszczególnych krajów członkowskich leży wprowadzenie odpowiednich przepisów w tym zakresie. I tak na przykład w Polsce manifestacje traktuje się jako rozwiązanie ostateczne, legalne jedynie po wcześniejszym wyczerpaniu innych dostępnych środków (rokowania, mediacja i arbitraż). Co ważne, w czasie protestu pracownik pozbawiony jest prawa do wynagrodzenia. Podobne zasady obowiązują też na terenie Wielkiej Brytanii. Kraj ten wymaga dodatkowo, by związki zawodowe informowały pracodawcę o planowanych działaniach na 7 dni przed ich rozpoczęciem. We Francji obowiązuje krótszy, 48-godzinny termin zawiadomienia. Zdecydowanie jednak najtrudniej strajkować w Niemczech. W przeciwieństwie do większości krajów europejskich, protest można tam zorganizować jedynie z powodów ekonomicznych. Na znalezieniu odpowiedniej przyczyny utrudnienia się nie kończą. Dopóki obowiązują układy zbiorowe dotyczące wynagrodzeń, czasu pracy itp., o strajku pracowników w zakładzie mowy być nie może. Związki zawodowe muszą najpierw zasiąść do rokowań, które mają zwyczajowo trzy tury. Kiedy wszystkie zakończą się fiaskiem, przychodzi czas na mediacje z udziałem autorytetów z zewnątrz. Dopiero jeśli i to nie odniesie skutku, można zacząć myśleć o strajku. Buntownicy i subordynowani Okazuje się, że predyspozycje do zbiorowych protestów to kwestia narodowa. Zgodnie z badaniami nad częstotliwością strajków w latach 2005-2009 w krajach Unii Europejskiej, Europejska Fundacja na rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy (Eurofund) podzieliła członków Wspólnoty na trzy obozy. Pierwszy z nich tworzą kraje najbardziej wojujące, w których każdego roku ze względu na manifestacje gospodarka traci średnio powyżej 60 dni. W ten sposób o gorącą krew można posądzić obywateli Danii, Francji, Belgii, Finlandii i Hiszpanii. Mniej skłonni do takich rozwiązań są mieszkańcy krajów wyspiarskich, takich jak Malta, Cypr, Irlandia i Wielka Brytania. Poza tym w drugiej lidze znaleźli się też Norwedzy i, co może dziwić, Włosi. Z danych wynika, że do zbiorowych protestów najrzadziej dochodzi w krajach Europy Środkowo-Wschodniej (w tym w Polsce) oraz Austrii, Niemczech, Luksemburgu, Holandii, Portugalii i Szwecji. Zastoje związane ze strajkami zabierają tam rocznie poniżej 20 dni. Protest też się globalizuje W Unii granice przestają mieć znaczenie. Kwestią czasu było, aż dojdzie do zorganizowania ogólnoeuropejskiego sprzeciwu. I tak pod koniec września minionego roku przeciw cięciom budżetowym solidarnie strajkowało kilkanaście unijnych stolic od Lizbony przez Berlin po Bukareszt. Do unijnej stolicy zjechało wówczas kilkadziesiąt tysięcy związkowców z 30 krajów UE. W Hiszpanii w pracy nie stawiło się ok. 10 milionów osób, czyli prawie 70 proc. wszystkich zatrudnionych. Manifestacje dotarły także do Grecji, gdzie do akcji włączyły się m.in. szpitale i zakłady transportu publicznego. Sektory podwyższonego ryzyka Na podstawie wieloletnich doświadczeń można mówić o branżach bardziej i mniej skłonnych do manifestacji. Z analizy danych Eurofund okazuje się, że o swoje prawa najczęściej walczy przetwórstwo przemysłowe. Dobitnie potwierdzają to dobrze nam znane obrazki spod polskiego parlamentu, gdzie górnicy i hutnicy skutecznie odraczają reformę prawa emerytalnego. Kolejni w rankingu są pracownicy sektora publicznego, w szczególności służby zdrowia, administracji oraz nauczyciele. Z zebranych statystyk wynika, że "budżetówka" buntuje się przede wszystkim na Litwie i Malcie, a także w Polsce, Słowacji i Wielkiej Brytanii. Ale kryzys budzi frustrację także w pozostałych narodach. W pierwszym tygodniu grudnia największy od 20 lat protest zorganizowali Czesi. Burzę wywołały rządowe plany obniżenia wynagrodzenia w sferze budżetowej o 10 proc., a także wprowadzenia niekorzystnych zmian w kodeksie pracy. Do "newralgicznych" sektorów można zaliczyć także transport. Na przerwy w kursach autobusów i metra najbardziej narażeni są mieszkańcy Francji. Minionego roku skutki strajku transportowców szczególnie dotkliwie odczuli jednak Grecy. W lipcu w jego wyniku pojawił się tam ogromny problem z dostawą paliwa i produktów żywnościowych. Gra o wszystko O co Europa walczy najczęściej? Z ostatnich badań wynika dobrze wszystkim znana prawda: jeśli nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. W latach 2005-2009 to właśnie one były powodem większości manifestacji. Wyższych płac żądali najczęściej Francuzi, Litwini, Portugalczycy, Rumuni i Brytyjczycy. Druga pobudka mieszkańców kontynentu to zmiana warunków pracy. Z takimi postulatami w ostatnich czterech latach wychodzili na ulice mieszkańcy Bułgarii, Finlandii, Francji, Holandii i Polski. W tym samym okresie na trzecim miejscu znalazły się protesty spowodowane zwolnieniami, a na czwartym - nową społeczną polityką rządu. Joanna Bucior