Nawet jeśli przyjmiemy najskromniejsze szacunki liczby niewolników żyjących w Azji Południowej - głównie w Nepalu, Indiach, Pakistanie i Bangladeszu - i tak będzie ona zdecydowanie wyższa niż przybliżona liczba niewolników we wszystkich pozostałych państwach świata razem wziętych. Choć indyjskich niewolników jest tak wielu, mało kto zawraca sobie nimi głowę. Indie stały się symbolem wolnego rynku; historia sukcesu gospodarczego przysłania całemu światu, oraz wielu Hindusom, fakt istnienia rzeszy niewolników. W 1991 roku rząd Indii ułatwił działalność przedsiębiorcom, obniżając cła, prywatyzując państwowe przedsiębiorstwa, ograniczając dotacje i wspierając konkurencję. Jak na kraj, w którym najlepiej prosperującymi stanami rządzili marksiści, było to posunięcie odważne choć jednocześnie rozsądne, biorąc pod uwagę upadek starego sojusznika, Związku Radzieckiego. Ryzyko się opłaciło. Po Chinach Indie są najszybciej rozwijającą się gospodarką na świecie. Indyjscy emigranci są dumni ze swojego kraju. Moi przyjaciele desi nie byli zachwyceni, kiedy opisałem masowe niewolnictwo istniejące w ich ojczyźnie. Wielu słyszało o Hindusach sprzedawanych na Bliski Wschód, gdzie pracowali jako przymusowa pomoc domowa lub jako związani kontraktami robotnicy budowlani, jednak niewielu wiedziało o pozostałych 90 proc. indyjskich niewolników, którzy nigdy nie przekroczyli granicy kraju. Skala niewolnictwa w Indiach była przytłaczająca. Rozmawiałem z dziećmi, które pracowały niewolniczo na straganach z herbatą i w fabrykach produkujących sari pod Delhi. W stolicy kraju w niewoli żyło co najmniej pół miliona dzieci. Setki tysięcy zmuszano do tkania dywanów w fabrykach wokół Waranasi, połowów ryb w Zatoce Bengalskiej lub zwijania papierosów bidi w Gujarat. Pojechałem do Firozabad, spowitej sadzą indyjskiej stolicy szkła. Do 1993 roku na położonym na świeżym powietrzu "bazarze dziecięcym" handlowano dziećmi dalit z pobliskich slumsów jhuggi. Fabryki, w których następnie zmuszano dzieci do pracy przypominały obrazki z początków rewolucji przemysłowej. Skwar wylewający się z opalanych węglem pieców rozgrzanych do temperatury trzech tysięcy stopni zderzał się z lodowatym zimowym powietrzem. Chłopcy obracali nad nimi długie, cienkie metalowe pręty pokryte roztopionym pomarańczowym szkłem. Inni formowali ze szkła bransoletki sprzedawane później w sklepach takich jak salon piękności w pobliżu mojego mieszkania w Brooklinie. Z niezabezpieczonego magazynu wysypywał się sproszkowany tlenek arsenu - substancja zakazana w Europie, tu jednak wykorzystywana w fabryce zatrudniającej dzieci. Czy ci chłopcy byli niewolnikami? Nie potrafiłem tego rozstrzygnąć, kiedy rozmawiałem z nimi pod czujnym okiem właścicieli fabryki; wcześniej ich niewolę udokumentowała dobrze Anti-Slavery International. Większość niewolników nie produkuje towarów przeznaczonych na eksport. Tysiące dzieci są zmuszane do żebrania na ulicach Bombaju lub pracują w fabrykach ogni sztucznych w stanie Tamil Nadu. Na terenie całego kraju blisko osiem milionów ludzi cierpi w najstarszej formie zniewolenia, pracując na roli. Niektórzy rolnicy wykorzystują dziewczynki przy uprawie bawełny, ponieważ, jak głosi tradycja ludowa, rośliny mogłyby nie wzejść ponownie, gdyby zbiorami zajmowali się mężczyźni. W 2001 roku policja oswobodziła niewolników, których zakuto w łańcuchy. W świętym mieście Waranasi znalazłem burdel, w którym alfonsi wynagradzali prostytutki wyłącznie jedzeniem. Trzymali je w komórkach o wymiarach 1,2 na 1,8 metra i zmuszali do uprawiania seksu bez zabezpieczeń z setkami mężczyzn. W południowych Indiach kilkadziesiąt tysięcy dziewczynek pełni rolę devadasi - rytualnych niewolnic seksualnych. Zaprzeczanie istnieniu niewolnictwa od dawna wyróżniało nieoświeconych władców Indii. W 1833 roku Brytyjczycy zakazali niewolnictwa na terenie całego imperium z wyjątkiem Indii. Dopiero w kolejnym dziesięcioleciu oświadczyli, że niewolnicy trzymani są bezprawnie i mogą odejść od swoich panów, jeżeli taka będzie ich wola. Właściciele mieli inne pomysły. Wkrótce urzędnicy Indii Brytyjskich zaczęli mówić o "dobrowolnym" lub "łagodnym" niewolnictwie. W 1926 roku Brytyjczycy ogłosili, że w Indiach niewolnictwo przestało istnieć. Dziś nie ma niewolników, są tylko "zniewoleni robotnicy", "wyzyskiwani pracownicy" lub po prostu "opóźnieni w rozwoju biedacy". Nikt nie zaprzeczy istnieniu wielu biednych ludzi. Sześćset milionów żyje za mniej niż dwa dolary dziennie; 260 milionów musi przeżyć za mniej niż jednego dolara. Wielu przedstawicieli państwa słusznie przekonuje, że choć w Indiach pracuje więcej dzieci - 100 milionów - niż w jakimkolwiek innym państwie świata, to znaczna większość otrzymuje wynagrodzenie. Często alternatywą dla podjęcia pracy jest śmierć z głodu. Ci sami urzędnicy nie chcą jednak zrozumieć, że choć nie każde pracujące dziecko jest niewolnikiem, to jednak kilka milionów dzieci wykonuje przymusową pracę. Zaprzeczanie istnieniu niewolnictwa to w Indiach zjawisko normalne. Mimo wysiłków małego zespołu prawników, którzy działali w moim imieniu, przedstawiciele ministerstwa pracy w Delhi nie zgodzili się na spotkanie, kiedy dowiedzieli się, o czym chcę z nimi rozmawiać. Pewnego dnia, podając się za kogoś innego, przeprowadziłem wywiad z czterema właścicielami zakładów tkackich z okolic Waranasi, którzy korzystali z pracy niewolników. Udając zainteresowanie kupnem dywanów, zwiedziłem pozbawioną okien podziemną fabrykę, w której widziałem niezliczone rzędy wykonujących niewolniczą pracę dzieci Bihari. Pracowały przy krosnach nawet po piętnaście godzin na dobę, siedem dni w tygodniu. Wiele z nich miało popsuty wzrok i kłopoty z oddychaniem. Dwa tygodnie później rozmawiałem z trzema handlarzami ludźmi w Bihar, poznałem dwa tuziny oswobodzonych niewolników oraz rodziny, których dzieci wciąż tkwiły w niewoli gdzieś w indyjskim zagłębiu dywanowym. W niektórych przypadkach ciasna przestrzeń, w jakiej pracowały, zdeformowała ich młode kości. Jedno z dzieci musiało przy chodzeniu wspierać się na kiju. Po zakończeniu śledztwa spotkałem się z Jayem Kumarem, ministrem spraw społecznych Ararii, jednego z najbiedniejszych regionów Bihar, najbiedniejszego stanu Indii. Kumar, korpulentny mężczyzna z czterema pierścieniami na palcach, bujnymi czarnymi wąsami, zaczesanymi do tyłu włosami, ubrany w krzykliwy, szydełkowany pulower bez rękawów w kolorze turkusowym, zaprosił mnie do swojego jednopokojowego biura. Do jego obowiązków należało reagowanie na sygnały o zatrudnianiu nieletnich. W kwestii niewolnictwa był niewzruszony: nie mogłem widzieć tego, co widziałem. - Na litość boską, niech mi pan tu nie opowiada o jakimś okrutnym niewolnictwie - powiedział. - Wszyscy są tu wolni. Być może świat nie jest doskonały, ale niemożliwe, aby niewolnictwo istniało w naszym regionie. Nie słyszałem tak zdecydowanego zaprzeczenia od czasu rozmowy z przedstawicielami rządu Mauretanii trzy lata wcześniej na temat niewolnictwa w ich kraju. Wyczuwając moją konsternację, Kumar wyjaśnił sytuację panującą w Ararii. - Widzi pan, biedni ludzie nie postępują racjonalnie - powiedział. - Dlatego porównuję ich do małp. Następnie opowiedział mi pewną historię. W upalny dzień matka małpa upuściła dziecko na rozpaloną ziemię, aby wejść na drzewo i nie dopuścić do poparzenia własnych stóp. Właśnie dlatego, stwierdził, rodzice sprzedają swoje dzieci.* * Fragment książki Benjamina Skinnera "Zbrodnia. Twarzą w twarz ze współczesnym niewolnictwem". Wydawnictwo ZNAK. W księgarniach od 3 marca.