"Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian" to opowieść o stosunkach i stereotypach polsko-ukraińskich. Główny bohater utrzymuje się z pisania do polskich portali internetowych tekstów o ukraińskiej biedzie, chaosie administracyjnym i słynnym wschodnim alkoholizmie. Na Ukrainie obserwuje turystów z Polski, którzy przyjeżdżają, aby zażyć egzotyki, obejrzeć kraj, który - jak twierdzą - cywilizacyjnie zatrzymał się na etapie sprzed 20 lat. Polacy przerzucają na Ukraińców kompleksy, które sami mają wobec Zachodu - tak można streścić główną myśl książki Szczerka. Tymczasem, zdaniem dziennikarza, obie nacje należą do świata postrzeganego przez Europę zachodnią, jako tolkienowski Mordor - miejsce, gdzie panuje chaos, przemoc, bieda i ogólny bałagan. Ziemowit Szczerek: - Myślę, że Słowianie dla Zachodu są tym, czym dla mieszkańców tolkienowskiego Śródziemia był Mordor. Europa w gruncie rzeczy Europy Wschodniej się wypiera, nie odbiera jej jako części siebie, jak sąsiada, raczej jak żula mieszkającego w suterenie. Na tych obszarach mieści się mroczna podświadomość Europy, której ona sama się boi, tu realizuje się zachodni stereotyp czegoś mrocznego, chaotycznego, rzeczywistości chamskiej, brutalnej, stosującej przemoc zamiast przestrzegania ładu społecznego. Nie ma powodu za to mieć pretensji do Zachodu, bo za odruchy społeczne trudno kogokolwiek winić, można im się tylko przyglądać. Tym bardziej, że Europa Wschodnia ma na swój temat w zasadzie zdanie podobne, bo przecież to, że Ukraina próbuje dołączyć do świata, gdzie obowiązuje umowa społeczna i jakiś ład, to moment dekompozycji Mordoru i jego przechodzenia na stronę Śródziemia. Mordor próbuje teraz wyrwać się z Mordoru. My przecież zrobiliśmy to samo, wyrywając się spod władzy radzieckiej i wskakując do NATO i Unii. PAP: Od ilu lat obserwuje Pan rzeczywistość ukraińską? Z.Sz.: - W sumie jeżdżę tam od jakichś 12 lat, pisałem o Ukrainie teksty dziennikarskie. Zafascynował mnie ten kraj i fascynuje nadal. Najpierw pociągała mnie pewna egzotyka, potem zacząłem dostrzegać coraz więcej, pewne mechanizmy, które rządzą tą rzeczywistością. Główny bohater książki nie jest jednak mną, choć pewnie jakieś tam cechy wspólne by się znalazło. Jako autor pchnąłem jednak bohatera do robienia rzeczy, których sam bym nie zrobił i nie chodzi mi tutaj o prowadzenie samochodu na bani czy na kwasie. Bohater żyje z utrwalania negatywnych stereotypów, uczynił sobie, jak to pięknie ujmuje kodeks karny, z tego procederu główne źródło dochodów. Ja tak nie robiłem i nie robię. Obserwuję Ukrainę nadal. Na kijowskim Majdanie byłem w grudniu i zamierzam znowu tam niedługo jechać. Trudno w kilku słowach opisać to, co tam się dzieje, bo sytuacja zmienia się bardzo szybko. Wszystko, co się powie, należałoby natychmiast weryfikować na bieżąco. PAP: Pana książka opowiada o pewnego rodzaju hipokryzji Polaków wobec Ukraińców, poczuciu wyższości wobec nich. Czy ostatnie wydarzenia na Majdanie zmieniły to nastawienie? Z.Sz.: - Chyba jest tak, że ostatnio do głosu doszła polska sympatia wobec Ukrainy, która w sumie od zawsze była obecna w tej relacji, obok poczucia wyższości. Stereotyp Ukrainy w Polsce zmienia się zawsze, kiedy Ukraińcy stają na barykadach: wtedy przestają być kiepsko ubraną tanią siłą roboczą, a stają się wojownikami. Podobnie zresztą myśli Zachód o Polakach. Na co dzień Polacy przerzucają na Ukraińców poczucie niższości, jakie sami mają wobec Zachodu, w ten sposób odreagowują swoje kompleksy. Skoro czują się cywilizacyjnie niżsi od wielu sąsiadów, to wielką satysfakcję sprawia im kontakt z krajem, gdzie jest jeszcze gorzej, gdzie panuje jeszcze większy chaos. Generalnie mechanizm jest prosty i wulgarny: nabijają się z nas na Zachodzie, więc my, zamiast wyciągnąć wnioski i podejść do Wschodu ze zrozumieniem, nabijamy się z niego. Ale to wcale nie wyklucza biegnącej innym torem sympatii i poczucia bliskości, wspólnoty wręcz. PAP: W grudniu i na początku stycznia przez polskie media przewinęła się wielka fala poparcia dla Euromajdanu, na portalach społecznościowych zrobiło się żółto-niebiesko od ukraińskich flag. Jednak w ostatnich dniach, kiedy pojawiły się informacje, że na Majdanie coraz większą rolę zaczęli odgrywać ukraińscy nacjonaliści, odwołujący się do tradycji banderowców, partia Swoboda, entuzjazm jakby nieco opadł. Co pan o tym myśli? Z.Sz.: - Nie można zapominać, co działo się na Ukrainie podczas II wojny światowej, do czego doprowadzili ukraińscy nacjonaliści. Nie cierpię ukraińskiego nacjonalizmu, jak każdego innego. Nacjonaliści są jednak wszędzie, a ukraińscy myślą tymi samymi kategoriami, co polscy: i jedni i drudzy nie są w stanie spojrzeć na swoją ojczyznę obiektywnie. Zarzuty polskiej prawicy kierowane wobec ukraińskiej prawicy, że nie potrafi rozliczyć się z przeszłością własnego kraju są obłudne, bo polscy narodowcy też nie chcą się konfrontować z ciemnymi stronami polskiej historii. Zresztą ukraiński ruch narodowy się zmienia, obecnie idzie ramię w ramię z demokratyczną opozycją i choć to taktyczny sojusz, to jednak ostrze dość prymitywnego ukraińskiego dyskursu nacjonalistycznego kieruje się obecnie nie przeciwko Polsce, a przeciwko Rosji, choć to się może kiedyś, oczywiście, zmienić. Nacjonalistyczna partia Swoboda wspiera demokratyczne siły, które próbują wyprowadzić Ukrainę z rosyjskiej stref y wpływów, choć sama partia nie jest wcale tak bardzo proeuropejska. Wygląda na to jednak, że Swoboda dryfuje politycznie w stronę centrum. Co do czarno-czerwonych flag nad Majdanem, to trzeba zauważyć, że nastąpiło pewne przesunięcie - symbole, które wcześniej kojarzone były z banderowcami, czyli czarno-czerwone flagi, zawołanie "Sława Ukrainie, hierojom sława" stały się już symbolami ogólnoukraińskimi, patriotycznymi. Ten, kto powiewa na Majdanie czarno-czerwoną flagą niekoniecznie musi być szowinistą. PAP: Powinniśmy więc przytulić do serca tych, którzy twierdzą że rzeź wołyńska nie miała miejsca? Z.SZ.: - Drażni mnie przekonanie polskiej prawicy, że obrażaniem się na ukraiński Majdan za banderowskie flagi osiągnie cokolwiek. Doprowadzi to do tego, że znów zaczniemy wałkować swoją wzajemną niechęć i nienawiść, a ta wynika przecież z niczego innego, niż ze zbrodni popełnionych przez nacjonalizm właśnie. Więc tak naprawdę nacjonaliści zamykają cały dyskurs konfliktu w swoim własnym bagnie: w nacjonalizmie. I próbują wychlapać to bagno na zewnątrz, zachlapać nim wszystkich. Ukraińcy muszą okrzepnąć i dojrzeć do przyznania przed sobą samymi, że ich nacjonalizm był zły i zbrodniczy, ale ujadanie polskich nacjonalistów ich raczej do tego nie skłoni, a tylko znów zaogni stosunki między oboma państwami. To jest tak głupie, tak nieskuteczne, że trudno uwierzyć, że polityka wzajemnych pretensji w ogóle się odbywa. Podobnie jak to, że ks. Isakowicz-Zaleski swoim wrzaskiem na Ukrainę doprowadzi do jej pokajania, a nie wściekłości. Gdzie w tym jest jakiś racjonalizm? PAP: Ile w pana książce jest reportażu, a ile fikcji? Z.Sz.: - Na to pytanie wolałbym nie odpowiadać. To jest fikcja opisująca prawdę. Nie wszystkie wydarzenia opisywane przeze mnie faktycznie miały miejsce, ale które z nich wydarzyły się naprawdę - tego nie powiem. Reportaż ewoluuje. PAP: Na przykład Wojciech Jagielski, który wyszedł od klasycznego reportażu, kilka lat temu uznał, że zastosowanie pewnych zabiegów literackich - na przykład zrobienie z kilku postaci jednej, kumulującej w sobie cechy kilku realnych osób, sprawia, że opowiadana historia jest bardziej nośna. Z.Sz.: - Fikcja pozwala uwyraźnić opis rzeczywistości. Moja książka bliska jest stylowi reportażu nazywanego w USA gonzo. Charakteryzuje go subiektywny sposób pisania, w którym reporter zamiast pozostawać biernym obserwatorem, angażuje się osobiście w swój materiał, stawia go w szerszej perspektywie interpretacyjnej. "Mordor" jest blisko gonzo, choć nie do końca się w nim mieści. PAP: Czy to znaczy, że na cmentarzu powstańców styczniowych we Lwowie nie ma co szukać opisywanych przez Pana zagonów konopi? Z.Sz.: - Czytelnik może sprawdzić sam, co tam rośnie - cmentarz jest na wzgórzu i trzeba iść na sam szczyt, mijając po drodze groby biskupów z malowniczo poobtłukiwanymi głowami i dłońmi. PAP: Pisze pan głównie o Hałyczynie czyli Ukrainie Zachodniej, choć czyni Pan także wyprawę na wschód kraju. Czy te dwie części kraju istotnie tak bardzo się różnią? Z.Sz.: - I tak i nie. Ze względów historycznych różnice są duże. Podejście do kwestii narodowych na zachodniej Ukrainie kształtowało się pod wpływem kultury Zachodu, na wschodzie przebiegało to inaczej, pomiędzy ukraińskością a rosyjskością nie było aż tak wielkiej opozycji, jak między ukraińskością a polskością. Doprowadziło to do sytuacji, gdy w kraju istnieją dwa bieguny, ciągnące w dwie różne strony. Ale doświadczenie 20 lat życia w jednym, niepodległym państwie, wiele zmieniło. Naprawdę powstała trzecia jakość - Ukraina, która łączy obie części kraju. Widać to na Majdanie, gdzie są ludzie zarówno ze wschodu, jak i z zachodu kraju. Oczywiście więcej jest osób z zachodu, ale ludzie ze wschodniej części kraju też mają dość obecnych rządów. Trudno się im dziwić - prezydent Janukowycz to postać, która byłaby świetna jako bohater gangsterskich filmów Scorcese, ale na pewno nie jako głowa państwa. Książka "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian" ukazała się nakładem wydawnictwa Ha-art. Rozmawiała Agata Szwedowicz