W poniedziałkowy wieczór w wielkopolskim Lesznie Rafał Trzaskowski spotyka się z dziennikarzami w ramach "areny prezydenckiej", na którą zaprasza przedstawicieli mediów "od lewa do prawa". W tym samym czasie urzędujący prezydent Andrzej Duda wystąpi w audycji TVP, transmitowanej z miejscowości Końskie w woj. świętokrzyskim. Telewizja publiczna zaplanowała tam debatę prezydencką, jednak Rafał Trzaskowski odmówił udziału, nazywając ją ustawką i "wiecem pana prezydenta". Wcześniej Andrzeja Duda zapowiedział, że nie będzie uczestniczył w debacie, jaką chciały zorganizować wspólnie TVN, TVN24, Onet i WP. Dwóch kandydatów ma zamiar debatować, ale nie ze sobą. O to, dlaczego sztaby kandydatów nie umieją dogadać w tej sprawie, zapytaliśmy ekspertów. - To jest kwestia nacisku ze strony mediów, które są bardzo zaangażowane i oddają kandydatom niedźwiedzie przysługi. Przez swoje zbytnie rozgorączkowanie uniemożliwiają im docieranie do umiarkowanych wyborców. Zaczęło się od nieszczęsnej debaty w telewizji publicznej, gdzie na pierwszy rzut oka widać było, że pytania są ułożone specjalnie pod urzędującego prezydenta. Później pojawiło się to prowokacyjne zaproszenie ze strony TVN, a po nim kontrzaproszenie ze strony TVP. To tworzy taką atmosferę kopania wilczych dołów i dość jasno sygnalizowanych prób wciągnięcia przeciwnika w te pułapki. Obie strony znalazły się w sytuacji, z której nie bardzo mają jak wybrnąć. Teraz tylko rozdmuchują spór - komentuje prof. Jarosław Flis z Uniwersytetu Jagiellońskiego, socjolog zajmujący się komunikacją polityczną oraz analizami wyborczymi. "Nie nazywajmy tego debatą" Zdaniem prof. Wawrzyńca Konarskiego, politologa i rektora Akademii Finansów i Biznesu Vistula, wydarzenia medialne, jakie będą miały miejsce w poniedziałkowy wieczór, nie mają nic wspólnego z debatą i nie należy ich tak nazywać. Jak podkreśla, debata ma miejsce, gdy dwaj kandydaci są obok siebie. Czemu Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski nie potrafią się zatem porozumieć i stanąć w jednym studio? - Problem jest złożony i łączy się z inną formułą oglądu samego siebie przez Andrzeja Dudę. Prezydent czuje się zagrożony. Widać to zarówno po nim, jak i po bardzo nerwowych reakcjach wspierających go osób z rządu, w szczególności premiera Mateusza Morawieckiego. Dążącemu do reelekcji politykowi przekonywanie elektoratu przychodzi trudniej. Zwłaszcza że następuje pewne zużycie materiału - wyjaśnia politolog. "Sztaby stawiają zaporowe warunki" - Obaj kandydaci i ich sztaby zdają sobie sprawę z tego, że gdyby doszło do debaty, mogłaby ona przechylić szalę zwycięstwa na jedną ze stron, dlatego skupiają się na mobilizowaniu swoich elektoratów. Z drugiej strony trwa walka o głosy niezdecydowanych, zaś sama debata mogłaby się okazać punktem zwrotnym całej kampanii - uważa prof. Dariusz Tworzydło z Uniwersytetu Warszawskiego, ekspert w zakresie public relations. Podkreśla on, że zarówno badania przeprowadzane na zlecenie sztabów, jak i sondaże, obecnie dają kandydatom zbliżone wyniki, z różnicami mieszczącymi się w granicach błędu statystycznego. - Z pewnością debata mogłaby zmienić optykę patrzenia na każdego z kandydatów. Prawdopodobnie dlatego sztaby stawiają zaporowe warunki, które nie pozwalają na wypracowanie jednej formuły - ocenia Tworzydło. Prof. Flis krytykuje sztab Rafała Trzaskowskiego za to, że dopuścił do sytuacji, z jaką mamy do czynienia, zamiast wymóc na mediach deeskalację konfliktu. Jego zdaniem fakt, że Trzaskowski dał się wciągnąć w tę grę, działa na jego niekorzyść. Co dalej z debatą publiczną w Polsce? - Andrzej Duda nieustannie szuka formuły na to, jak mógłby przyciągnąć do żelaznego elektoratu PiS-u wyborców chwiejnych, tych, którzy poparli innego kandydata, albo w pierwszej turze w ogóle nie oddali głosu - przypomina prof. Konarski, podkreślając przy tym, że obaj kandydaci walczą o mniej więcej te same grupy wyborców. Jego zdaniem przez atmosferę wzajemnych przepychanek pomiędzy sztabami i samymi kandydatami, jaka wytworzyła się w ciągu ostatnich dni, do debaty z prawdziwego zdarzenia nie dojdzie. - A to jest zły symbol, bo to znaczy, że w ramach polskiej klasy politycznej i używam tego pojęcia świadomie, bo tu nie chodzi o samych rządzących, tylko o całą klasę polityczną, mamy do czynienia z pęknięciem pewnej formuły dialogu. Źle to wróży na przyszłość niezależnie od tego, kto te wybory wygra - podkreśla politolog. Podobne refleksje na temat debaty publicznej ma prof. Jarosław Flis. Jego zdaniem podgrzewanie temperatury kampanii wyborczej leży w interesie mediów, co skrzywia możliwość swobodnej debaty w Polsce. - Debata w Polsce cierpi od ładnych paru lat i ta spirala się nakręca. Prowadzi to do coraz bardziej absurdalnych sytuacji. Czy przyjdzie opamiętanie? Tego nie sposób przewidzieć. Zapytany o to, co dalej z debatą publiczną w kontekście obecnej sytuacji prof. Wawrzyniec Konarski stwierdził, że w obserwujemy bardzo negatywne zjawisko. Pogłębiające się podziały społeczne, które do niedawna były tylko pewną formułą teatru politycznego, uprawianego przez wszystkich przedstawicieli klasy politycznej, przeniosły się na płaszczyznę życia codziennego. - Niestety bardzo źle się dzieje, gdy te różnice polityczne stają się pewnego rodzaju fetyszem i wyborcy przestają orientować się, że to, co uprawiają politycy, jest teatrem niebezpiecznym dla samych wyborców. Politykom to nie zaszkodzi, ale całemu społeczeństwu już tak. Bardzo potrzebne byłoby wyhamowanie emocji. Niestety nie zanosi się na to, bo walka o władzę jest procesem uzależniającym, przypominającym zażywanie narkotyków. Niezależnie kto te wybory wygra, zawsze będzie istniała olbrzymia grupa rozczarowanych, która będzie eskalować jakąś formułę niechęci, czy wręcz nienawiści - przewiduje Konarski.