Dziewięciometrowa łódź wypłynęła w nocy na połów, cztery mile morskie od brzegu na wysokości Łeby. Nie wiadomo dlaczego jednostka wywróciła się. Czterech rybaków znalazło się w wodzie. Nikt nie wiedział, że mężczyźni potrzebują pomocy. Dopiero po kilku godzinach jednego z rozbitków zauważyła załoga jachtu. Rybaka uratowano. Już po przerwaniu poszukiwań rybacy wyłowili z wody zwłoki mężczyzny. Ratownicy mówią, że jest możliwe, ale mało prawdopodobne, by był to jeden z poszukiwanych rybaków. Wtedy też zawiadomiono ratowników i rozpoczęły się poszukiwania na szeroką skalę. Do akcji ratunkowej skierowano śmigłowiec Marynarki Wojennej, statek ratowniczy "Huragan" oraz pontony Brzegowej Stacji Ratunkowej w Łebie. W poszukiwaniach pomagali także rybacy z Łeby oraz załoga jachtu, który odnalazł pierwszego rozbitka. 24-letni Krzysztof G. twierdzi, że wszyscy jego koledzy mieli na sobie kapoki. Niestety, kilkunastogodzinne poszukiwania nie dały rezultatu. Uratowany rybak po badaniach w szpitalu wrócił do domu. Dokładne przyczyny tragedii kutra nie są znane. Wyjaśni je specjalna komisja. Tymczasem jak się dowiedzieliśmy, 9-metrowa, stalowa łódź już raz tonęła - w lutym w porcie w Łebie. Wtedy woda wlewała się przez odkręcony otwór w ubikacji. Tym razem - jak dowiedziało się RMF w kapitanacie - rozszczelniony był kadłub. Kuter przechylił się i zatonął w ciągu kilku minut. Jednostka musiała więc być niesprawna lub uszkodzona. Każda łódź powinna mieć na pokładzie <a href="http://www.rmf.fm" target="_blank">radio</a>, kamizelki ratunkowe i tratwę. Jeden z właścicieli jednostki twierdzi, że wszystkie zabezpieczenia były dobre. - Tratwa była. Radio i kapoki też - zapewniał reportera RMF FM armator kutra. W jego zapewnienia nie wierzą jednak ratownicy. Uratowany rybak czekał w wodzie przez kilka godzin na ratunek i nie miał na sobie kamizelki. Jednostka nie nadała też sygnału S.O.S.