Do tej pory system gimnazjów dzielił młodzież w dużych miastach (czyli większość) już po szóstej klasie szkoły podstawowej. Ci bardziej zdolni i bardziej chętni do nauki mogli wybrać gimnazja bardziej renomowane, grubość portfela rodziców nie miała tu jeszcze dużego znaczenia. W tym systemie szkoła średnia była więc de facto sześcioletnia. Dobra zmiana to likwiduje, zostawiając młodzież jeszcze na dwa lata w podstawówce. Likwiduje przy tym najlepsze gimnazja, które dopracowały się dobrej kadry nauczycielskiej, dobrego systemu nauczania. Efekt tych działań już widzimy. W gimnazjach zaczyna się chaos. Ponieważ od 1 września zaczną być "wygaszane", już dziś nauczyciele szukają pracy (bo jak nie znajdą do czerwca, to już nie znajdą). Pierwszej klasy przecież nie będzie, więc zajęć nie starczy dla wszystkich. Gimnazja likwidowane będą w dwojaki sposób - albo poprzez łączenie z podstawówką, albo z liceum (lub przekształcą się w licea). To też jest kłopot dla samorządów, dyrekcji, no i samych nauczycieli. Dla jednych podstawówka to degradacja, dla innych liceum to za wysokie progi, przez najbliższe miesiące i lata nauczyciele bardziej będą zajmować się szukaniem pracy, niż uczeniem. A uczniowie? Do tej pory, ci z dużych miast, mieli oferty gimnazjów dwujęzycznych, z rozszerzoną matematyką, sportowych, artystycznych. Mieli szansę na rozwój. Teraz będą musieli kisić się w podstawówkach. Chociaż... Ponieważ życie nie znosi próżni, pojawiają się oferty. Szkoły społeczne, katolickie i prywatne, już zapowiadają, że otwierają dodatkowe oddziały klas VII, i przygotowują do nich nabór. Oferują rozszerzone godziny nauki języków obcych, matematyki, przedmiotów przyrodniczych (nie spotkałem się natomiast z obietnicą wielu godzin religii czy historii...). Reklamują się autorskimi klasami, klasami dwujęzycznymi, międzynarodowymi wymianami, przygotowaniem do konkursów. A także kadrą nauczycielską - wcześniej pracującą w gimnazjach. O ile więc w publicznych podstawówkach, w siódmej i ósmej klasie, będziemy mieli edukacyjny marazm - co pokazuje podstawa programowa i siatka godzin - to w szkołach społecznych zapowiada się edukacyjny boom. Miejmy świadomość - do tej pory mało które gimnazjum społeczne mogło rywalizować z renomowanymi gimnazjami publicznymi. Znakomicie pokazują to publikowane rankingi, opierające się na wynikach egzaminów gimnazjalnych i liczbie olimpijczyków. To była szansa dla ludzi niezamożnych, mających zdolne dzieci. Teraz tej szansy już nie będzie. I za parę tygodni staną oni, kilkaset tysięcy rodzin (!), przed dramatycznym wyborem - gdzie posłać swoje dziecko? Czy zostawić je w podstawówce? Czy też wysłać do szkoły, gdzie trzeba płacić czesne? Nie chciałbym być w skórze rodziców, którzy staną za chwilę przed taką alternatywą. Bo przecież nie chodzi tu o klasę siódmą i ósmą, ale o egzamin za dwa lata, do liceum. O to, która droga lepiej do tego egzaminu przygotuje. I czy rodzinę ucznia na tę droższą drogę stać... System w Polsce jest bowiem taki, że od poziomu liceum mocno zależy, jaki wynik osiągnie uczeń na maturze, i czy dostanie się na wymarzone studia, czy nie. Więc? To przecież bujda, że podstawówka w klasach siódmej i ósmej będzie miła i przyjazna, prawie jak w zerówce. Raczej pewne jest coś innego - że jeżeli jakaś łobuzerka w klasie szóstej raczkowała, to w siódmej i ósmej rozkwitnie. I to co było plagą (niektórych) gimnazjów, przeniesione zostanie do szkoły podstawowej. A jeśli chodzi o szkoły społeczne i katolickie - jak je ocenić, kiedy ich oferta dopiero wkracza na rynek? Bo można trafić dobrze, ale i fatalnie... Jednakże, mimo tych wątpliwości, można przyjąć, że dwa lata w klasie dwujęzycznej, w której angielski będzie sześć godzin tygodniowo, a matematyka - pięć, sześć, lepiej przygotuje ucznia do egzaminu niż swojska podstawówka. Portfel rodziców zadecyduje... Jak na dłoni więc widać, komu minister Zalewska swoją reformą zrobiła dobrze - szkołom prywatnym, społecznym, katolickim. Oraz tym, których na te szkoły stać. I żeby była jasność - absolutnie nic przeciwko nim nie mam, to ważne uzupełnienie oferty edukacyjnej. Ale buntuje mi się dusza, gdy widzę, że na skutek niemądrej decyzji pani władzy, tysiące dzieci zostanie zepchniętych do drugiej ligi. Czasami na zawsze. W polityce warto mieć odrobinę wyobraźni, tak by przewidzieć skutki swych decyzji. Tym razem wyobraźni było zero.