66 proc. głosujących opowiedziało się za wycofaniem z konstytucji poprawki, która blokowała legalizację aborcji. Teraz, po jej wycofaniu, parlament będzie mógł rozpocząć pracę nad projektem ustawy legalizującej aborcję do 12 tygodnia. I, jak zapowiadają liderzy partii rządzącej, będą chcieli ją przyjąć jeszcze w tym roku. Tak oto Irlandia, jeszcze 25 lat temu kraj ultrakatolicki, dołącza do liberalnej Europy. Jak to mogło się stać? Przecież Kościół katolicki odgrywał w Irlandii przez stulecia kluczową rolę, był elementem tożsamości narodowej. Tymczasem, w czasie jednego pokolenia to wszystko się rozpadło. Wpływy Kościoła, wpłynęły na to również obyczajowe skandale, radykalnie zmalały. Irlandia stała się krajem otwartym, dynamicznie się rozwijającym. Zmieniło się wszystko. Co dowodzi, że nic w świecie nie jest na zawsze, nie ma praw i obyczajów niewzruszonych. To jest jakieś mementum dla Polski. Jest bowiem sporo podobieństw między Polską a Irlandią. W obu krajach silna jest rola Kościoła, który jest mocno zakorzeniony, jest to związane z historią, z walką o niepodległość. Efektem tego był konserwatyzm obyczajowy. W obu krajach mocna jest nieufność wobec wielkiego sąsiada. No i relatywnie słaba lewica. Te wszystkie podobieństwa narzucają pewien schemat myślenia, że jak coś zdarzyło się u nich, to zdarzy się i u nas. To dla rodzimych zwolenników państwa świeckiego, a przynajmniej takiego, w którym biskupi nie mówią jak ma być, jest źródłem nadziei. Dziś Irlandia, jutro Polska - wzajemnie się nawołują. Myślę, że to przesadny optymizm. Kościół w Polsce jest silniejszy niż w Irlandii, inaczej umocowany i bardziej zdeterminowany, by bronić swojej pozycji. A i Polacy mniej chętni do twardej walki. A przede wszystkim, zacznijmy od podstawowej sprawy: Irlandczycy mogli swoją wolę w sprawie prawa do aborcji wyrazić w referendum. U nas, nie czarujmy się, takiego referendum po prostu by nie ogłoszono. Nie ogłosiłaby go żadna z partii zasiadających w parlamencie (no, może poza Nowoczesną, choć do końca tego nie wiadomo...). Ani PiS, ani PO. Nikt nie pozwoli, aby o takiej sprawie mogło decydować "przypadkowe społeczeństwo". Od Platformy kobiety usłyszałyby, że obecna ustawa to wspaniały kompromis i nie wolno nic w niej ruszać. A od PiS? Od PiS dowiedziałyby się, że chcą obalić rząd. A poza tym, mogą się zastanawiać, czy partia rządząca poprze kolejne propozycje Ordo Iuris i biskupów, czy też nie? Bo czeka nas kolejna batalia - tym razem Ordo Iuris chce rozszerzyć tzw. klauzulę sumienia o farmaceutów, felczerów, pielęgniarki, położne, a także właścicieli aptek i diagnostów laboratoryjnych. Więc jeżeli w Irlandii społeczeństwo wywalczyło sobie wolność od Kościoła, to w Polsce sytuacja zmierza w przeciwnym kierunku. I nic tu do rzeczy, że 37 proc. Polaków jest za liberalizacją ustawy antyaborcyjnej, a tylko 15 proc. za jej zaostrzeniem (to sondaż CBOS). To nie ma znaczenia. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta - polscy politycy bardziej boją się biskupów niż swoich wyborców. Najwyraźniej wychodzą z założenia, że przeciętnego Kowalskiego da się jakoś zamotać, a biskupa - nie. No dobrze, ale jeżeli mamy w Polsce postępującą laicyzację, na niedzielne msze przychodzi coraz mniej wiernych (i tak wciąż dużo), to - patrząc na przykłady Irlandii, Hiszpanii, Włoch - czy możemy założyć, że za parę, paręnaście lat przyjdzie moment, w którym społeczeństwo powie biskupom "nie"? Oczywiście, tak może się stać. Ale nie musi. Sytuacja w Polsce różni się tym od sytuacji w Irlandii, że u nas Kościół staje się elementem władzy, elementem panowania. Ludzie to widzą, to ich gorszy, niemal połowa Polaków (48 proc.) negatywnie ocenia relacje polskiego Kościoła i PiS, oceniając je jako zbyt bliskie, 63 proc. badanych uważa, że Kościół powinien zachować neutralność wobec polityki rządu PiS (czyli zbyt jawnie jej sprzyja), a 70 proc. nie chce politycznych kazań (to wyniki sondażu Ariadna). Ale to nie ma znaczenia, bo za tym zgorszeniem nie idą jakiekolwiek polityczne kroki. Więc obie te instytucje, partia rządząca i Kościół, są coraz bliżej siebie. Jedna wspiera drugą. Rząd, prezydent, prezes, uczestniczą w mszach, modlą się w pierwszym rzędzie. I nie przypuszczam, że czynią to po to, by być lepszym chrześcijanami. A raczej po to, by podkreślić sojusz tronu i ołtarza. Zresztą, podobny sojusz mamy w Rosji, gdzie prezydent Putin regularnie przychodzi do cerkwi, na Węgrzech, tam <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-viktor-orban,gsbi,15" title="Viktor Orban" target="_blank">Viktor Orban</a> wciąż mówi o chrześcijańskich korzeniach, czy w Turcji, gdzie prezydent Erdogan stale podkreśla, że jest najlepszym muzułmaninem. Taki w tej części świata mamy czas. Ten sojusz tronu i ołtarza biskupom również się kalkuluje. Owszem, oni zdają sobie sprawę, że taką postawą tracą jakąś grupę wiernych. Takich, którzy do kościoła przychodzą posłuchać o Bogu, a nie o PiS-ie. Ale, jednocześnie, budują mechanizmy, które zatrzymają przy Kościele miliony. Zapewniają sobie finansowanie, obecność w szkołach, szpitalach, przestrzeni publicznej. Pokazują swoją moc. Polacy mogą więc po kątach szeptać, że to im się nie podoba. Ale, póki co, na szeptaniu się kończy. Takie to są różnice między Irlandczykami a Polakami, których powinniśmy być świadomi.