Przed prezydentem Putinem otwiera się przecież realna szansa wyjścia z kłopotów. Dziś na Rosję nałożone jest embargo, Zachód popiera Ukrainę i chce wzmacniać militarnie wschodnią flankę. Za parę miesięcy to wszystko może być historią. Za parę miesięcy może być Putina na wierzchu - i w sprawie Ukrainy, i w sprawie Europy, i w sprawie światowego ładu. To jak się nie cieszyć? Tę zmianę zapowiadał Donald Trump w swojej kampanii, teraz zapowiadają jego ludzie. Do tej pory filarem polityki amerykańskiej był sojusz NATO i szczególne więzi, tzw. Atlantyckie, z krajami Europy Zachodniej. USA były na bezpieczeństwo Europy szczególnie wyczulone i gotowe angażować na Starym Kontynencie swoje siły, i swoje dolary. Trump zapowiada, że teraz będzie inaczej. Że NATO to sojusz przestarzały, że jeżeli Ameryka ma kogoś bronić, to ten ktoś powinien jej za to zapłacić. I że zamiast takiego sojuszu, Ameryka efektywniej, czyli skuteczniej i taniej, zapewni sobie wpływy w świecie dogadując się z przywódcami najważniejszych państw. O tym mówił w kampanii - że dogada się z Putinem. "Donald Trump chce zaangażować Rosję w obszarach, w których możemy współpracować, i w których Hillary Clinton, John Kerry i Barack Obama zawiedli" - to słowa jego współpracownika, byłego burmistrza Nowego Jorku, Rudolpha Giulianiego, które Interia wczoraj cytowała. Putin na takie zaproszenie już zdążył odpowiedzieć. Podczas ceremonii przyjmowania listów uwierzytelniających od nowych ambasadorów, komentując wygraną Trumpa, powiedział, że "zależy mu na normalizacji relacji na linii Rosja- USA". I wyjaśniał: "To przyniosłoby korzyści zarówno Rosjanom, jak i Amerykanom. Miałoby to pozytywny wpływ na ogólny klimat na arenie międzynarodowej, biorąc pod uwagę szczególną odpowiedzialność Rosji i USA za utrzymanie globalnej stabilności i bezpieczeństwa". Oto marzenie Putina i cel polityki Kremla - żeby nie tylko nie było żadnego embarga Zachodu wobec Rosji, ale żeby Moskwa została partnerem Ameryki w roli światowego policjanta, no i - co oczywiste - w zamian otrzymała prawo do ułożenia sobie jak jej wygodnie własnej strefy wpływów. W takim rozdaniu pretensje do samodzielności Ukrainy czy Gruzji przeszłyby do historii. Podobnie jak i rola NATO. W Brukseli zresztą znakomicie zdają sobie z tego sprawę. Jens Stoltenberg, sekretarz generalny NATO, już zdążył zaapelować (dość rozpaczliwie) do Trumpa: "Obecnie stoimy w obliczu największego w tym pokoleniu zagrożenia dla bezpieczeństwa". "To nie czas na podważanie wartości partnerstwa między Europą a Stanami Zjednoczonymi". A Polska? Jeżeli wsłuchamy się w słowa prezydenta Rosji dotyczące Polski, które padły podczas wspomnianej ceremonii przyjmowania listów uwierzytelniających, to przecież żadnych wątpliwości mieć nie będziemy, Władimir Putin wyciąga rękę do zgody. "Wiemy, że stan stosunków polsko-rosyjskich nie może dziś zostać uznany za zadowalający - mówił, opisując stan faktyczny nota bene najbardziej łagodnymi słowami. I zaraz dodał: "Przywrócenie dialogu politycznego z Polską jest możliwe jedynie na podstawie wzajemnego szacunku i pragmatyzmu. Jesteśmy gotowi zrobić wszystko, aby osiągnąć ten cel". Szacunek i pragmatyzm. Zapamiętajmy ten zwrot. Nawiasem mówiąc, te dobre słowa Putina wobec Polski nie powinny specjalnie dziwić. Kreml w ostatnich miesiącach bardzo powściągliwie reagował na różne polskie zaczepki, jakby były nieważne. Polskie komentarze dotyczące smoleńskiej katastrofy? Cisza. Polskie inicjatywy, by Europa trwała przy antyrosyjskich sankcjach? O czym mówiła premier Beata Szydło? Cisza. Ba, nawet osobę Włodzimierza Marciniaka, nowego ambasadora w Moskwie, Rosjanie przyjęli bez kręcenia nosem, choć niewątpliwie wiedzą, co o Rosji wcześniej mówił. Na przykład rok temu: "Sytuacja wewnętrzna w Rosji jest w tej chwili bardzo dziwna. Co chwila ważni urzędnicy są chwytani i zabierani do aresztu śledczego pod zarzutem korupcji. Klasa polityczna nie wie, co robić, co się dzieje. Zaczyna to już przypominać jakiś początek kampanii terroru z czasów czystek Stalina, a propaganda już w ogóle pracuje w tym duchu. Społeczeństwo jest przygotowane, że więźniarki będą jeździć bez przerwy po ulicach". I proszę, jaki odważny ambasador - pojechał do krainy terroru z czasów czystek Stalina, i jeżdżących po ulicach więźniarek... To wszystko, od Marciniaka począwszy, po kolejne teorie smoleńskiej katastrofy skończywszy, z punktu widzenia Kremla okazuje się być niczym ważnym. A co jest ważne? Dla Moskwy ważna jest polityka Polski wobec Unii Europejskiej. Osłabianie jej jedności. Sojusz Polski z Orbanem (on najgłośniej cieszył się ze zwycięstwa Trumpa), z Erdoganem (pięknie tu się spisał marszałek Kuchciński, wizytując tureckiego prezydenta), z Łukaszenką (brawa dla wicepremiera Morawieckiego). Ważne są też próby budowy różnych regionalnych grup. Z Wyszehradem nie wyszło, ale może wyjdzie coś z koncepcji Międzymorza? Rosji ona się podoba, bo lepiej mieć u bram mające różne interesy małe państwa niż jednolitą, twardą Unię. Tak oto wraca idea szarej strefy, między Unią a Rosją. Więc wreszcie słonko zaczyna dla tej znękanej niepowodzeniami rosyjskiej dyplomacji świecić. Bo Zachód w dezintegracji, a Ameryka w poszukiwaniu nowej formuły. Ech, na miejscu prezydenta Putina wstrzymałbym się jednak z tym szampanem. Nie, nie dlatego, że Trump może zmienić zdanie, bo nie zmieni. Będzie chciał się dogadywać. Nie dlatego też, że Unia Europejska jest obezwładniona, z powodu Brexitu i obaw o przyszłą siłę NATO. Nic z tym rzeczy. Tu chodzi o to, że Rosja jest za słaba, nie ma już sił, tych prawdziwych - gospodarczych, kulturowych - by tę nową, jakże piękną dla Kremla sytuację wykorzystać.