Duda w tym celu udał się do Torunia, do Radia Maryja, gdzie przez trzy godziny odpowiadał na pytania słuchaczy i prezentował się jako superkatolik. Walczył z gender, walczył z in vitro, zapewniał, że jest ojcem rodziny, że się modli i tak dalej. I w tym wszystkim wsparł go prezes PIS, który zadzwonił do radia, przedstawił się jako "Jarosław z Warszawy" i mówił, że "Andrzej jest katolikiem intensywnym, wie, że wszystkich reguł trzeba przestrzegać, a wiarę praktykować". To blatowanie się Dudy z hierarchami musiało bardzo zdenerwować Komorowskiego, bo już dzień później jego urzędnik, Tomasz Nałęcz, dawał odpór. "Komorowski jest człowiekiem głębokiej wiary. Będzie dziś na mszy. Życzyłbym panu Kaczyńskiemu i panu Dudzie tylu spotkań z Ojcem Świętym, ile miał Bronisław Komorowski" - wołał natchniony. Tak oto doszliśmy do stanu, w którym kandydaci na prezydenta licytują się na liczbę spotkań z papieżem (przepraszam - Ojcem Świętym, nie mylić z ojcem Tadeuszem), częstotliwość udziału w mszy świętej i modlitewną żarliwość. To jest ich główna kwalifikacja. Odlot? No, tak bym nie powiedział, bo obaj wpisują się w panującą w Polsce atmosferę. Atmosferę, w której konwencja antyprzemocowa jest nazywana dokumentem "skrajnego lewactwa", in vitro (które w Europie jest powszechne i refundowane) - zamachem na szóste przykazanie, lekcja matematyki w szkole zaczyna się modlitwą, a przy tym wszystkim politycy i publicyści prawicy wciąż krzyczą, że katolicy, większość w tym kraju, są dyskryminowani. Tę atmosferę i tę "dyskryminację" znakomicie ilustruje historia programu "Skandaliści", który miał się ukazywać na antenie Polsat News. Otóż prowadząca go dziennikarka zaprosiła do studia Jerzego Urbana. Ten, by wywiązać się z roli "skandalisty", przyszedł ubrany w strój biskupa. To było za wiele, program zdjęto z anteny, a wicedyrektora anteny, który sprawy nie upilnował, wywalono. Bo, owszem, trzeba pokazywać "skandale", ale te właściwe. Oswojone. Więc po występie Korwin-Mikkego (brał udział we wcześniejszym programie) nic się nie działo, a po występie Urbana poleciały głowy. Wynika więc z tego, że Korwin-Mikke jest oswojonym skandalistą, a Urban już nie. Że w naszym kraju można szydzić z niepełnosprawnych, z kobiet, nazywać rządzących bandą złodziei (ha, ha - śmieje się publika - ale idzie po bandzie...), ale już z biskupów żartować nie wolno. To jest karane. Przekonała się o tym także dziennikarka radia RDC, radia publicznego. Właśnie z tego radia ją wyrzucono, bo prezentowała "wyraziste poglądy" (to znaczy: pozwalała sobie na atakowanie hierarchów). W tym radiu, dodam, szefem rady nadzorczej jest Wojciech Borowik, były działacz "Solidarności" i Unii Pracy. Więc człowiek, od którego, choćby z powodu drogi, jakąp rzeszedł, można oczekiwać zrozumienia dla wolności wypowiedzi i świeckiego punktu widzenia. Ale widocznie on też uległ powszechnie panującej atmosferze. Pięknie ją również pokazuje zachowanie PSL. To chyba wiedzą już tylko historycy, ale ruch ludowy zaczynał jako ruch emancypacji rzesz chłopskich spod władzy proboszcza i złych urzędników. Jeszcze w II RP miał w swoich poselskich szeregach zaprzysięgłych antyklerykałów, takich jak choćby małopolski adwokat Józef Putek. Dziś Janusz Piechociński puka do bram Radia Maryja, tam się łasi, a i inni jego działacze co pół kroku podkreślają miłość do hierarchów. Spójrzmy zresztą na samą Platformę, podobno taką odważną w sprawach światopoglądowych. Fundusz Kościelny, ten relikt czasów stalinowskich (jak widać, niektóre relikty tamtej epoki są całkiem fajne), który zlikwidować miał już dawno premier Tusk, kwitnie nam i ma budżet o 20 proc. większy. Wzrósł z 94 mln zł do 118 mln zł. I już wiadomo, że w tej kadencji Sejmu nikt go nie ruszy. A co się dziwić, skoro dziś w imieniu Platformy najcięższe boje toczą Roman Giertych i Michał Kamiński... Pierwszy jako dyżurny komentator, drugi jako etatowy sufler Ewy Kopacz. Więc jestem jakoś pewny, że gdyby dziś w Polsce zawieruszył się przypadkiem papież Franciszek, to arcybiskup Michalik pod rękę z księdzem Rydzykiem, w asyście nadredaktora Terlikowskiego, ekskomunikowaliby go i wyrzucili z kraju jako niebezpiecznego lewaka. Ech... To wszystko w jakimś stopniu przypomina lata trzydzieste XX wieku. Kiedy piłsudczycy, którzy zaczynali jako socjaliści i ateiści, flirtowali z narodowcami, kiedy kraj był coraz bardziej skorumpowany i niemrawy, kiedy coraz więcej do powiedzenia miał "Rycerz Niepokalanej", no a niepokorni mieli do wyboru: albo emigrację, albo Berezę. Tfu! Robert Walenciak