Jeszcze kilkanaście lat temu to były pytania najbardziej banalne z banalnych. Ale nie dziś. Jeżeli ktoś posłuchałby polskich komentatorów, to usłyszałby, że II wojna światowa nie skończyła się 8 maja 1945 lub 2 września 1945, kiedy skapitulowała Japonia, tylko skończyła się w roku 1989 (to wersja PO), albo wciąż jeszcze trwa (to wersja PiS). No bo Okrągły Stół przedłużył panowanie dawnego reżimu. A poza tym, Polska nie ma co świętować rocznicy zakończenia , bo znalazła się w grupie przegranych. To wszystko z poważnymi minami mówią zasiadający w Sejmie politycy, i piszący w wielonakładowych periodykach publicyści. Że "formalne zakończenie wojny" (tak mówią) przyniosło Polsce zniewolenie, a jedna okupacja została zastąpiona drugą. Jeden terror - drugim. Ja mogę zrozumieć antykomunizm osób wypowiadających takie rzeczy, ale przecież nie można przejść do porządku dziennego nad ewidentnymi głupotami takich tez. Jednak była różnica, i to natury zasadniczej, między sytuacją, kiedy w obozie w Auschwitz dymiły piece krematoryjne i mordowano ludzi, a czasem późniejszym, kiedy więźniowie odzyskali wolność. Jak można tego nie widzieć? Była różnica między czasem kiedy niszczono Warszawę, a okresem, kiedy zaczęto ją odbudowywać. Była różnica kiedy czołgi strzelały do siebie, a samoloty walczyły w powietrzu, i kiedy zjechały do koszar. Miliony ludzi na naszym kontynencie 8 i 9 maja 1945 roku odetchnęły radośnie, że oto nadszedł koniec wielkiej wojny. Dokumentują to pierwsze strony gazet z tamtych dni. A tu proszę - pojawiła się gromada mądrali, którzy twierdzą, że tamci ludzie się mylili. Że wojna dalej trwała, tylko współcześni tego nie zauważyli. Aha - i jeszcze dodają, że Polska była przegranym II wojny światowej. Czyli ustawiają ją w jednym szeregu z Niemcami i Japonią. No i z ich przegranymi sojusznikami - banderowcami, ustaszami, strzałokrzyżowcami i tego typu zbieraniną. Skąd się bierze to kompletne pomieszanie z poplątaniem? Dlaczego dajemy się zapisywać do klubu brzydkich i przegranych? Na pewno sprzyja temu renesans skrajnie prawicowych postaw. Wyłażą one z jakichś krypt, a tradycyjna prawica wydaje się być wobec nich zupełnie bezbronna. To idzie jak fala tsunami, swastyka jest dziś staroindyjskim symbolem szczęścia, a za chwilę, gdy ktoś powie, że banda "Burego" wymordowała chłopów w wiosce Zaleszany, może trafić pod paragraf. Dziś w Polsce myślenie o polityce, o historii, oderwało się od rzeczywistości, od racjonalnej analizy układu sił, a stało się mesjanistyczną i męczeńską modlitwą. Więc z oczywistej konstatacji - że Polska w wyniku umów jałtańskich znalazła się w moskiewskiej sferze wpływów, wyciąga się wnioski, że trafiła z jednej okupacji pod drugą. Ha! Więc jaki los spotkał po II wojnie światowej Litwę, Łotwę i Estonię? Byliśmy jak oni? Gdyby rozumować kategoriami "okupacji", to trzeba byłoby powiedzieć, że ta wojna miała ledwie dwóch zwycięzców - USA i ZSRR, a reszta to przegrani. Europa Zachodnia wpadła w uzależnienie od USA co najmniej do lat 60. To dlatego we Włoszech i we Francji komuniści nie mogli wygrać wyborów. A w Grecji zorganizowane przez komunistów powstanie zostało krwawo stłumione. W Polsce mieliśmy również zbrojne podziemie, czyli żołnierzy wyklętych. Ich legenda jest dziś budowana. Jeżeli walczyli - to znaczy, że końca wojny nie było - twierdzą publicyści prawicy. Czynią z igły widły. Oddziały leśnych nigdy nie stanowiły jakiegoś zagrożenia dla powojennego ładu, polikwidowano je stosunkowo szybko, po amnestii 1947 roku przestały być politycznym problemem. Czy ktoś, nawet dziś, wierzy, że mogły zdobyć w Polsce władzę? Beznadzieja ich walki była oczywista, i to także skłaniało dowódców do rozwiązywania oddziałów, do ujawniania się. Zwłaszcza, że jeszcze okienko historii nie było zamknięte, że wciąż można było mieć nadzieję, że Polska powojenna zachowa wystarczający margines swobody. Że owszem, będzie pod moskiewskim nadzorem, ale mając wystarczająco wiele miejsca do swobodnego oddechu. Jak Finlandia chociażby. Ale jest jeszcze jeden aspekt całej sprawy. Sławiąc żołnierzy wyklętych nasi prawicowcy nie zauważają innej oczywistości - że wielokrotnie więcej Polaków zajęło się odbudową zniszczonego kraju, i zagospodarowaniem Ziem Odzyskanych. Dziś nikt o nich nie mówi - o pionierach wyklętych. A przecież, zimno patrząc na rzeczywistość, oni bardziej dla Polski się zasłużyli, niż leśni, biegający z pepeszami po lasach. Bardziej dla Polski zasłużył się inżynier Piotr Zaremba, który uparł się, że Szczecin powinien być polski, niż wszystkie oddziały "Ognia", :Kurasia" i inne. W tamtym czasie administracja niemiecka wracała do Szczecina bodajże trzykrotnie, i przede wszystkim determinacji garstki Polaków zawdzięczamy, że ostatecznie miasto zostało przyznane Polsce. Co potwierdzono w Poczdamie. Wrocław, Zielona Góra, Gorzów Szczecin, Koszalin... Te miasta ktoś musiał przejąć, zagospodarować, a wcale nie było oczywiste, że znajdą się po polskiej stronie. Więc gdzie tu klęska? Klęska jest w głowach. Prawica żąda klęsk, żąda obrazu umęczonego narodu, bo wtedy można litować się nad sobą, i zwalać wszystkie swoje niepowodzenia na innych. Kościołowi też to się podoba, bo zawsze jest okazja odprawić kolejną mszę za ojczyznę. A może lepiej złożyć hołd tym, co wygrywali i budowali?