Z reguły tak jest, że gdy spotykają się wielcy tego świata, eksperci układają listę tych spraw, które jeden i drugi chcieliby załatwić, i na tej podstawie spekulują, gdzie są wspólne a gdzie rozbieżne interesy, jaki jest margines na wzajemne ustępstwa, itd. W przypadku spotkania Trump-Putin ten szablon jest trudny do zastosowania. Bo o ile interesy Rosji w miarę łatwo zidentyfikować, to jeśli chodzi o Stany Zjednoczone mamy zbyt wiele niewiadomych. Ale zacznijmy od Rosji - polityka Władimira Putina jest stała od lat. Chce on przywrócić Moskwie dawną pozycję w świecie, może już nie w formacie Rosja-USA, ale na przykład w trójkącie, razem z Chinami, a przynajmniej w formacie G-7 plus Rosja. I angażując się w wojnę w Syrii daje wyraźnie światu znać, że bez Rosji nie da się rozwiązać najbardziej nabrzmiałych spraw. Poza tym, chce mieć gwarancję, hmm, jak to nazwać, nietykalności swoich stref wpływów. To oznacza, że na obszarze dawnego ZSRR (minus republiki bałtyckie) świat godzi się na dominującą pozycję Moskwy. Czyli na rosyjski Krym i jej protektorat nad Ukrainą. A obszar dawnych demoludów w sensie militarnym ma funkcjonować tak jak przewidywała rzymska umowa z 2002 roku NATO-Rosja. Że jest to obszar 3xNie. Bez broni jądrowej, bez stałych baz amerykańskich, i bez instalacji militarnych. Wszystkie działania, które naruszają ten model Rosja uważa jako wymierzoną w siebie agresję. Więc adekwatnie do tych wrażeń się zachowuje, co możemy zaobserwować na Ukrainie. Do tego dochodzą bonusy - Rosja zawsze korzysta z sytuacji, by rozbijać Unię Europejską, bo woli mieć do czynienia z pojedynczymi państwami, niż zachodnim monolitem. Czyni to jak potrafi - grami służb specjalnych, bo przecież nie soft-power, której nie posiada. Tyle Rosja. A Ameryka? Kłopot z USA polega na tym, że trzeba oddzielić ego prezydenta Trumpa od jego politycznych zamiarów. A potem te zamiary oddzielić od możliwości. Ego prezydenta brzmi na każdym kroku, o mało nie podeptał królowej Elżbiety II, nadskakiwał dyktatorowi Korei Płn, podczas spotkania z Putinem też będzie próbował skraść uwagę kamer. Na zasadzie - ja, ja, ja. A polityczne zamiary? Wylatując z Wielkiej Brytanii do Helsinek prezydent Trump zdążył powiedzieć, że "Unia Europejska jest naszym wrogiem (czyli USA), patrząc na to, co robi z naszym handlem". Te słowa pokazują jego intencje, a także poglądy tej części republikanów, która go wspiera. Że, po pierwsze, nie będzie szedł na spotkanie jako przywódca Zachodu. Bo z tej roli, ogłaszając "wojnę" z Unią - abdykował. I że inaczej dzisiejszy świat chce urządzić. Inaczej, czyli osłabiając Unię, bo ona, jego zdaniem, zbyt mocno wyrosła, więc Ameryka musi ją przyciąć. Historia powojennej Europy jest historią powolnej emancypacji spod uzależnienia od USA i Rosji. My zafiksowani jesteśmy na losach naszej części, więc uwadze umyka nam fakt, że przynajmniej do końca lat 50. Europa Zachodnia była faktycznym protektoratem Ameryki. I dopiero potem, jednocząc się, odbudowując, rozwijając gospodarkę, poszerzała pole swej niezależności. To nie podoba się Trumpowi. On wolałby ją widzieć słabą, uzależnioną, kupującą amerykańskie towary. Więc nie ukrywa, że podoba mu się brexit, i że ogólnie jest za ideą rozbicia Unii, powrotu do państw narodowych. I wolałby, żeby Europa kupowała gaz amerykański niż rosyjski, choć amerykański jest dwa razy droższy. Dlatego jest przeciw Nord Stream 2. Tylko jak to wytłumaczy Putinowi? Moskwa też chciałaby osłabienia i rozbicia Unii. Ale przecież nie za cenę rezygnacji z Nord Stream 2, bo gotówka jest jej bardzo potrzebna. Więc w sprawie Unii obaj prezydenci mają ograniczone pole porozumienia. A tereny dawnych demoludów, a Ukraina? Ameryka ma tu wielkie wpływy, i nie ma specjalnie powodów, by z tego rejonu się wycofywała. Więc tu też trudno będzie znaleźć jakieś pole kompromisu. Pozostaje więc Bliski Wschód, Iran, pozostają Chiny... No i pomysł na budowę nowego koncertu mocarstw, decydującego o losach świata. Ale to wszystko jest jak za mgłą. Zwłaszcza, że Trump w sprawie Rosji ma związane ręce. Przed jego wyjazdem do Europy specprokurator Robert Mueller, prowadzący śledztwo w sprawie ingerencji Rosji w amerykańskie wybory, oficjalnie oskarżył 12 rosyjskich hakerów-szpiegów GRU, o wykradanie poufnych maili demokratów, i operację ich ujawniania. Wcześniej Mueller postawił w stan oskarżenia czterech współpracowników Trumpa, w tym doradcy ds. bezpieczeństwa narodowego Michaela Flynna i byłego szefa sztabu wyborczego Paula Manaforta. Trump wobec Putina będzie więc musiał być szczególnie powściągliwy, bo gdy obieca mu za dużo, natychmiast zostanie to roztrąbione jako spłacanie wyborczych długów. Prezydent USA nie ma też wystarczającej siły, by narzucić Senatowi swą wizję polityki zagranicznej. Daleko mu do pozycji Reagana czy George’a Busha seniora. Już po elekcji Trumpa miałem okazję przysłuchiwać się w Moskwie, w słynnym MGIMO, debaty na temat stosunków Rosja-USA i nowego prezydenta. Czy Trump to dobry prezydent dla Rosji czy nie? Ku mojemu zdumieniu, dominował sceptycyzm. Rosjanie wiedzieli, że Trump będzie chciał budować nowy światowy ład, że przemawia do jego wyobraźni idea podziału świata na strefy wpływów, że będzie chciał się dogadać z Moskwą. Ale to nie równoważyło ich obaw - że jest nieprzewidywalny, chaotyczny, że jego decyzje mogą być kwestionowane i blokowane - przez Senat, przez administrację. Poza tym, nie wiadomo czy będzie stały w swych poglądach. Dodajmy do tego, że powoli zbliża się półmetek jego pierwszej kadencji... Więc za kilka miesięcy, i w USA i w Europie, zacznie coraz bardziej powszechna być taktyka - przeczekajmy Trumpa. Dlatego wielkiego przełomu, dzielenia świata na strefy wpływów, po spotkaniu Putin-Trump się nie spodziewam. Bo takich rzeczy nie załatwia się w cztery oczy, to wypracowują sztaby ekspertów. A nie słyszałem, by pracowały. Na razie szczyt będzie okazją dla Putina, by pokazać światu i Rosji, że Moskwa jest w I lidze, i okazją dla Trumpa, by pokazać Ameryce, że jest I-ligowym prezydentem. To ładnie będzie wyglądać w telewizji, ale to może być tylko punktem startu do dalszych uzgodnień.