Niemądrze się przy tym tłumaczą. Szefowa biura prasowego prezydenta odpowiedziała w ten sposób: "Wydaje się, że nie powinno się podejmować działań, które mogłyby dzielić społeczeństwo, i których kontestowanie przez część środowisk mogłoby być źródłem dodatkowej przykrości dla rodziny". Więc pozwolę sobie przypomnieć, że każde wystąpienie publiczne Bronisława Komorowskiego jest komentowane przez tysiące nieprzychylnych mu osób. Wołają o nim Komo-ruski, piszą, że jest zblatowany z WSI i ruskimi szpiegami. A o Tusku wołają, że ma dziadka z Wehrmachtu i syna w Amber Goldzie. I co? Nie zauważyłem, by w związku z takimi atakami i Komorowski, i Tusk, ograniczali swoją działalność i publiczne wystąpienia. Nie martwi ich najwyraźniej, że rodzinie może być przykro. Gdyby przed pogrzebem Lecha Kaczyńskiego zastanawiano się, co o nim mówią - też nie trafiłby na Wawel. Taki jest los osób wysoko postawionych - że są przez różnych nienawistników postponowane. Dlaczego więc teraz, pod tak niepoważnym pretekstem, Komorowski i Tusk dzielą Polaków na tych pierwszej i drugiej kategorii? Dlaczego chcą odebrać Jaruzelskiemu należny szacunek? Że wprowadził stan wojenny? I internował? Sam należę do pokolenia upokorzonego stanem wojennym. Mam znajomych, którzy byli internowani lub wyrzucani z pracy. Mamy dziś zbliżony pogląd na tamten czas - jednostkowe krzywdy znaczą niewiele wobec hekatomby, która się czaiła za progiem. Są na to dowody, skrzętnie przez prawicę omijane. Są przecież znane plany Operacji Karkonosze, czyli wejścia do Polski wojsk rosyjskich, czeskich i NRD-owskich, jest też tzw. notatka Wołkogonowa, o przygotowaniach rosyjskich dywizji do interwencji w Polsce. Są też stenogramy Biura Politycznego KC KPZR, choć bardzo wyrywkowe, bo Rosjanie ujawnili tylko ich fragmenty. Ale możemy z nich wyczytać, jak nie ufali Jaruzelskiemu, i jak bardzo byli zdesperowani, by "porządek był w Warszawie". Fenomenem są dla mnie opowieści, że gdyby Jaruzelski nie wprowadził stanu wojennego, to Rosjanie by Polskę sobie odpuścili. Przepraszam, jak można wierzyć w takie bzdury? W tamtych czasach, żelaznej kurtyny, doktryny Breżniewa, którą akceptował cały świat, Moskwa mogła zrobić w Polsce co chciała, i nikt nie kiwnąłby palcem. A zrobiłaby - bo niby z jakiego powodu miałaby przecinać sobie szlaki zaopatrzeniowe dla stacjonującej w NRD 400-tysięcznej armii, i czynić wyłom we wspólnocie? Jaruzelski o tym wiedział. Podobnie jak wiedziała o tym Margaret Thatcher, Ronald Reagan, Zbigniew Brzeziński, każdy, kto miał trochę oleju w głowie. Nie wiedział działacz "Solidarności" Stanisław Wądołowski, który wołał : "Jak walniemy pięścią w stół, to kremlowskie kuranty zagrają Mazurka Dąbrowskiego!". Patrzę na dzisiejszą Polskę, i czasami wydaje mi się, że niewiele się zmieniło... Wrogowie generała wołają więc - dlaczego to on zrobił? Nie mógł podać się do dymisji? Zawołać: niech babrzą się w tym inni? Sądzę, że takie myśli po głowie chodziły mu wielokrotnie. Ale chyba to mniejsze zło - że on? Popatrzmy na Ukrainę - w samej Odessie zginęło więcej osób niż w stanie wojennym w Polsce. A Rosja Putina, w porównaniu z ZSRR Breżniewa, to państwo łagodne, prawie-demokracja, zapatrzone w Zachód... Wojciech Jaruzelski, mówiąc o swoich dylematach z tamtych lat, wciąż przypominał, że dopóki były dwa wrogie bloki, dybiące na siebie, uzbrojone po zęby, to nasze szanse na jakikolwiek ruch były zerowe. Ale gdy Gorbaczow zaczął to demontować, znalazł się u jego boku. I Okrągły Stół był pierwszy. Na długo przed upadkiem Muru Berlińskiego. A on, z generała w czarnych okularach stał się przyjacielem George’a Busha, Margaret Thatcher, Francois Mitterranda. Przypominam te rzeczy, chyba znane, gdyż odnoszę wrażenie, że tym wszystkim, którzy tak łatwo oceniają i krytykują Jaruzelskiego, wybory przed którymi stał, brakuje podstawowych umiejętności politycznej analizy, politycznego myślenia. Balansu sił. To nie sztuka pokrzykiwać w łatwych czasach, za to sztuka podejmować trudne decyzje w czasach najtrudniejszych. Myślę o nim jak o ostatnim XIX-wiecznym polskim polityku, takim ze szlacheckiego dworku, który żył opowieściami o dziadku - powstańcu styczniowym, zesłańcu syberyjskim, i ojcu - bohaterze wojny polsko-bolszewickiej. I który był karmiony takimi słowami, jak naród, odwaga, poświęcenie, obowiązek. I który wiedział, że naród, by wygrać, nie może trwonić swej substancji. Że przede wszystkim - Realpolitik. Miał to z Dmowskiego. Który w 1905 roku był z Rosją, ale w roku 1919 - już przeciw niej. Kształcony był przecież w gimnazjum księży Marianów na warszawskich Bielanach, bastionie narodowej demokracji. I nie jest to przypadek, że w przemówieniach, które przygotowywał, zawsze poprawiał słowo naród - z małej litery na dużą, i słowo partia - z dużej na małą. Tym swoim kopiowym, mocno zaostrzonym ołówkiem. Gdy więc słuchałem go jak z dumą opowiadał, że chłopi z jego majątku, którzy przed wojną żyli w czworakach, na glinianych klepiskach, w Polsce Ludowej pobudowali sobie piętrowe domy, zastanawiałem się, ile w tym było marzeń narodowca o awansie mas ludowych, a ile marzeń marksisty o sprawiedliwości, o społeczeństwie bezklasowym... A może jedno i drugie?