Dopełnieniem tego ciągu technologicznego jest ordynacja wyborcza. Jak prezydent Duda ją podpisze, otworzone zostaną furtki, by kontrolę nad wyborami - od akceptacji komitetów, po liczenie głosów i ogłaszanie wyników - przejął PiS. O tych furtkach pisały media w ubiegłym tygodniu, więc tylko o nich wspomnę. Krajowa Komisja Wyborcza będzie w większości wybierana przez Sejm. Czyli wiadomo przez kogo. Nie będą już jej tworzyć sędziowie - nawet obecny przewodniczący PKW Wojciech Hermeliński dziś już jest niepewny. A przypomnę, to PiS w październiku 2006 wytypował go na sędziego Trybunału Konstytucyjnego. Skierował go też do rady nadzorczej TVP. Ba! W roku 1994 był w zarządzie Fundacji Prasowej Solidarności, finansowego zaplecza PC, a potem PiS. Zresztą, nigdy nie ukrywał swej przyjaźni z braćmi Kaczyńskimi (chodzili razem do podstawówki) i tego, że zawsze wspierał Lecha i Jarosława. I taki człowiek otrzymuje czarną polewkę! To jakie czasy nadchodzą? Inną furtkę do wyborczych przekrętów otwiera sytuacja, że głosy liczone będą w osobnej komisji, innej niż komisja wyborcza. Ważna będzie kartka wyborcza z przekreśleniami, co stwarza pole do rozmaitych nadużyć i "poprawek". Okręgi wyborcze będą ustalać komisarze wyborczy, też z nadania partyjnego, wiadomo jakiej partii. No i okręgi będą małe, trzy-, czteromandatowe. Innymi słowy, 16 komisarzy wyborczych otrzyma gigantyczną władzę. To oni będą rejestrować komitety wyborcze, i to już są potężne możliwości, bo papiery jednych mogą oglądać pobieżnie, a innych bardzo skrupulatnie. I znajdować powody, by odmówić rejestracji. Będą też mieli władzę układania okręgów wyborczych. Co to oznacza? Studenci politologii mogą na to pytanie odpowiedzieć, oni bawią się na ćwiczeniach w układanie różnych ordynacji i krojenie okręgów wyborczych. I potem patrzą, jak bardzo różny może być rozkład mandatów przy tych samych wynikach głosowania. Że raz partia 30-procentowa może mieć absolutną większość, a innym razem co piąty mandat. Takim wyborom towarzyszyć jeszcze musi jeden element - odpowiednia atmosfera. Mogą ją kreować prokuratura i sądy - oskarżając i skazując. No i muszą brać w tym udział media. Nie mam więc wątpliwości - po sądach i ordynacji wyborczej przyjdzie kolej na media. Będą repolonizowane i nawracane na wiarę katolicką à la Rydzyk. I w ten sposób władza będzie chciała zapewnić sobie władzę na wiele, wiele lat. Ha! Czyż nie miał racji Stefan Niesiołowski, przyrównując Kaczyńskiego do Gomułki? Prof. Andrzej Friszke zresztą wprost porównuje obecne działania PiS-u do działań PPR z lat 1945-48, kiedy to, krok po kroku, partia ta opanowała kraj. Mając świadomość, że jest siłą mniejszościową, że nie ma poparcia większości Polaków. A PiS? Też przecież wie, że jest mniejszości, że w wyborach 2015 otrzymał 37,5 proc. głosów, czyli 19 proc. uprawnionych do głosowania. Ale wywodzi, że jest jedynym głosem suwerena, czyli narodu. PPR też czuła dziejowe powołanie. Komuniści wiedzieli, że wyborów do Sejmu nie unikną. Więc najpierw, w roku 1946, namawiali PSL, by iść do nich wspólnie w bloku. Ale Mikołajczyk na to się nie zgodził. Więc Gomułka postanowił wybory odłożyć o rok, a w zamian przeprowadzić referendum. Ustalono tzw. oczywiste pytania i rzucono je ludowi. To była historia godna dobrego filmu. W miarę jak liczono głosy, w sztabie PPR narastała panika. W pewnym momencie przerwano liczenie. I zarządzono przeniesienie wszystkich materiałów z komisji okręgowych do komisji obwodowych, pod pretekstem zagrożenia bezpieczeństwa. A tam już napisano "właściwe" wyniki. A jakie były prawdziwe? Znamy je z przeliczenia 70 proc. głosów, dokładne dane znalazły się w szafie Bieruta. Jest też notatka w dzienniku Osóbki-Morawskiego. On zapisał, że "otrzymaliśmy 27 proc. głosów" (czyli tyle osób głosowało 3 razy "Tak") i że 33 proc. głosów było trzy razy na "Nie". Po czym opatrzył to komentarzem - że "to są wcale niezłe wyniki". Bo jeżeli się uzna, że było to referendum, czy jesteś za władzą ludową czy przeciw (a tak rozumieli je Polacy), to owe 27 proc. to był zasięg wpływów PPR i ówczesnej PPS. Całkiem spory. Choć wciąż to jest wyraźna mniejszość. Ale jeżeli ma się w swoich rękach aparat bezpieczeństwa, wojsko (w rezerwie Armię Czerwoną), no i społeczeństwo jest przekonane, że opozycja stoi na straconej pozycji, to tę władzę w takiej sytuacji można zdobyć i utrzymać. I tak też było w tamtym czasie. PPR krok po kroku szła do przodu. Ukrywając swoje zamiary i swoje więzy z Moskwą. Bierut chodził w procesjach w Boże Ciało, a Gomułka organizował, jako minister Ziem Odzyskanych, administrację za Zachodzie i Północy, opierając się zresztą na działaczach bliskiego endecji Związku Zachodniego. Ech... U nas też PiS w wyborach ukrywał Macierewicza i oszczędzał Kaczyńskiego. A potem, już po wygranej, szybko przejął wojsko, policję i służby specjalne. I też, mimo że mniejszość, prezentuje się jako głos narodu i historii. No i zmienia sądy i ordynację, żeby już nigdy (ha, ha) nie oddać władzy. Mogę to zrozumieć. Mam tylko jedno pytanie: po co to robi? PPR i PPS miały program przeorania stosunków społecznych, awansu społecznego dla milionów, przeniesienia ich z drewnianych chat do miast. A PiS? W tej kakofonii, którą wytwarza, nie za bardzo widzę jakieś ambitne cele, warte likwidacji demokracji. Wyciągnięcie Polski z Unii? Racjonalne to nie jest. Obrona słabnącej pozycji Kościoła? Państwo niewiele tu może zdziałać. Obrona najuboższych? Demokracja temu nie przeszkadza... Wymiana elit, bo te z III RP nie zdały egzaminu? OK, ale na kogo? Na Misiewicza i panią Bugałę z TVP? Odnoszę wrażenie, że w PiS-ie, przed kolejnym politycznym skokiem, jest poczucie, że trzeba to jakoś uzasadnić, legitymizować. To, być może, tłumaczy zwrot ku narodowcom, powtarzanie ich sloganów. Ale to samobójcza gra.