Z Żenią spotykam się nad brzegiem Starego Dniepru na przedmieściach Zaporoża. Termometr wskazuje minus dwanaście stopni, ale wysoka wilgotność powietrza sprawia, że odczuwalna temperatura jest jeszcze niższa. Przestępuję z nogi na nogę i wciąż zacieram ręce. Moja rozmówczyni uśmiecha się na ten widok. Zaraz jednak poważnieje. - Nie interesuje mnie polityka - zastrzega matka trojki dzieci (13-letniej córki oraz dwóch chłopców w wieku 9 i 5 lat). Tym samym daje do zrozumienia, że nie chce rozmawiać o tym, czy popiera prorosyjskie tendencje, czy nie. Kiwam głową, przypominając sobie popularne tutaj przysłowie: "jeśli ty nie interesujesz się polityką, polityka zainteresuje się tobą". - Jak się znalazłaś w Zaporożu? - pytam. Żenia uśmiecha się smutno. - Na początku nikt nie wierzył, że to wszystko się tak skończy - zaczyna opowieść. - W telewizji mówili, że wojna, że dzieje się straszny dramat. A ja na to: "jaka wojna!? Przecież na wojnie umierają ludzie, a tu nikt nie umiera!". Minęło jednak trochę czasu i zaczęły się telefony od znajomych. Tu strzelają, tam bombardują. Zrobiło się strasznie. Któregoś dnia moja przyjaciółka wsiadła w samochód i przejechała przez cały Donieck. Wraca i mówi, że największa ulica pusta, a miasto wygląda jak po apokalipsie. - To wtedy się przestraszyłaś? - dopytuję. - Nie - mówi Żenia. - Strach przyszedł, gdy ludzie z bronią zaczęli chodzić po naszych domach. Zabierali pieniądze, kosztowności, samochody. Bałam się, że zrobią krzywdę mnie i dzieciom. Zwłaszcza że słyszało się już o tajemniczych zniknięciach i porwaniach dla okupu. Był sierpień 2014 roku, gdy Eugenia z dziećmi zjawiła się w Zaporożu. W tym czasie na przedmieściach Doniecka zaczynały się ciężkie walki, które trwały przez następnych kilka miesięcy. - Myślałam: "do listopada, najdalej grudnia wszystko ucichnie" - kontynuuje opowieść kobieta. - I wrócimy do domu, i będzie jak dawnej. A tymczasem było coraz gorzej - na policzkach Eugenii pojawiają się łzy. Za chwilę jednak jej twarz się rozpogadza. - Nie przyszłam tu, by się umartwiać - mówi i zdejmuje ciepłą kurtkę. Niebawem, będąc już tylko w stroju kąpielowym, robi krótką rozgrzewkę, po czym niezrażona temperaturą wchodzi do Dniepru. Mróz przechodzi mi po plecach, gdy widzę, jak zanurza się i zaczyna pływać. Mija kilka minut, gdy Żenia zjawia się na brzegu. Jej ciało jest czerwone od mrozu, ale ona uśmiechnięta od ucha do ucha. Robi kilka pompek, skacze w miejscu, biega, stopy i dłonie polewa ciepłą wodą z butelki. I dopiero po jakimś czasie zaczyna się ubierać. Drży mocno, ale zapewnia, że nie dzieje się z nią nic złego. - Tak wchodzi we mnie zdrowie - mówi. - Żenia, co ci daje to pływanie? - staram się zrozumieć, dlaczego spotkaliśmy się akurat nad rzeką. - Mój mąż był wziętym architektem - odpowiada o byłym już partnerze; ich związek nie przetrwał wojennej zawieruchy. - Żyłam w takim trochę zamkniętym świecie, skupiona na sprawach materialnych. Gdy straciłam wszystko, przyszło załamanie. Komuś, kto nie ma moich doświadczeń, może się to wydawać dziwne, ale gdy zaczęłam pływać, poczułam silny związek z przyrodą. I z bogiem. A to daje mi siłę, by żyć dalej. PS. Żenia jest jedną z wielu osób, które otrzymały wsparcie od Polskiej Akcji Humanitarnej. Dziękuję PAH-owi za pomoc w dotarciu do bohaterki tego materiału. Tekst i zdjęcia Marcin Ogdowski