Łukasz Szpyrka: Raportujemy do <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-who,gsbi,1915" title="WHO" target="_blank">WHO</a> jedynie przypadki zakażeń potwierdzone testami genetycznymi, podczas gdy niektóre inne państwa uwzględniają też tzw. testy szybkie. Która droga jest lepsza? Dr Paweł Grzesiowski, ekspert w dziedzinie prewencji zakażeń, wykładowca w Szkole Zdrowia Publicznego CMKP: - Z testami powstało sporo zamieszania. Tylko testy genetyczne pozwalają na wykrycie wirusa, a tym samym potwierdzenie aktywnego zakażenia. A te jak na razie mamy tylko w wersji kilkugodzinnej. Są dostępne w niektórych krajach "szybkie" testy genetyczne, tj. dostępne w ciągu godziny, ale w Polsce na razie ich nie mamy. Natomiast testy serologiczne czyli badające odpowiedź immunologiczną organizmu na zakażenie, nie stanowią podstawy rozpoznania ostrej choroby. Jeśli ktoś natomiast wykona test w kierunku przeciwciał, to wyjdzie mu, że przechorował chorobę. System notyfikacji jest taki, że zgłasza się ostre choroby. Szybki test serologiczny tego nie wykaże. - Inna sprawa, że WHO zaleca także raportowanie przypadków o jednoznacznym przebiegu, np. na podstawie tomografii komputerowej wtedy, gdy test jest ujemny lub kiedy nie wykonano testu, a objawy są typowe. Ta sama zasada dotyczy też zgonów. WHO zaleca, by raportować przypadki o typowym przebiegu, nawet jeśli nie zdążyliśmy wykonać testu, a pacjent zmarł. Tak robią Włosi. - Oczywiście, bo typowy obraz kliniczny podczas pandemii przemawia za tym, że jest to COVID-19. Nam zależy na tym, żeby mieć jak najpełniejszy obraz sytuacji. A i tak uważam, że te dane są zaniżone, bo część pacjentów umiera w domach, zanim zrobimy im jakiekolwiek badania. Po śmierci nikt tomografii nie robi. Gdy przyjeżdża karetka, a pacjent zmarł w domu, to nikt nie rozpozna COVID-u, chyba że odbędzie się sekcja zwłok, ale w tej chwili się tego nie robi z racji dużej liczby zgonów. Pewna część przypadków śmiertelnych zostanie więc przegapiona. Dane są niepełne czy zaniżone? - W takich sytuacjach jak epidemia, zawsze dane są szacunkowe. Jeżeli będziemy opierać się wyłącznie na dodatnich testach genetycznych, to dane będą z oczywistych względów zaniżone. W tym przypadku "czystość danych" to odgórne świadome działanie, bo WHO ani Ministerstwo Zdrowia nie chcą mieć "niepewnych" informacji, które codziennie są upowszechniane. Mamy tu natomiast dwa rozbieżne cele. Pierwszym jest zdrowie publiczne i w tym wypadku należałoby jak najszerzej obliczać skutki pandemii i raportować wszystkie zgony, w tym te niepotwierdzone, aby wiedzieć jaki jest zasięg choroby. Z drugiej strony jest dążenie epidemiologów, by mieć bardzo dobrze określone kryteria rozpoznania przypadków. To dwa różne podejścia do tematu. Albo raportujemy coś bardzo powtarzalnie, to wtedy kryterium będzie dodatni wynik badania genetycznego, albo chcemy zmierzyć zasięg całego zagadnienia, to wówczas powinniśmy raportować jak najszerzej. Wygrywa druga szkoła? - W niektórych chorobach tak robimy np. w tej chwili raportujemy grypę jako choroby J10 i J11 wspólnie, czyli grypa i zakażenia grypopodobne. Nikt nie wykonuje testów genetycznych każdemu podejrzanemu o grypę. Dlaczego więc nie raportujemy wspólnie ostrej niewydolności oddechowej COVID i innej podejrzanej ostrej niewydolności oddechowej w okresie trwającej epidemii? Skoro w grypie możemy mieć dane przybliżone, to dlaczego tutaj decydujemy się na strasznie restrykcyjne warunki, tylko potwierdzone laboratoryjnie? To trochę niesymetryczne. Ale z drugiej strony, monitoring polio czy odry oparty jest wyłącznie na obowiązkowo potwierdzanych przypadkach zachorowań, bo tego wymagają międzynarodowe uzgodnienia zdrowotne. Po miesiącu od pierwszego przypadku mamy w Polsce ok. 5 tys. zakażonych. Na tle innych krajów europejskich to niewiele. - Tyle wykryliśmy w testach. Wszyscy wiemy, że te wyniki są mocno zależne od liczby wykonanych testów. Jest ich coraz więcej, ale wciąż mamy zatory w laboratoriach, mimo że testów wykonujemy wciąż mniej niż w wielu innych państwach. Liczba ta jest więc wiarygodna, bo tyle przypadków udało się potwierdzić, ale przy większej liczbie testów statystyki byłyby inne. Ministerstwo Zdrowia zapewnia, że dysponuje 100 tys. testów, a zamówiono kolejne 300 tys. - Jeżeli w magazynach jest 100 tys. testów, to bardzo dobrze. Dziennie robimy ok. 7-8 tys., więc wystarczy nam na kilka tygodni. Tyle że przepustowość laboratoriów jest za mała. Świadczą o tym terminy oczekiwania, bo jeśli czeka się dwa-trzy dni na wynik, to znaczy, że laboratoria nie dają rady. Jest za mało stanowisk do przeprowadzenia tych badań. Dlatego też dzienne przyrosty utrzymują się na podobnym poziomie? - Jeżeli będziemy mieli bariery w testowaniu, to tak będą wyglądać te liczby. Jeśli dzienna liczba testów jest ograniczona, to te przyrosty będą na ograniczonym poziomie. Jeżeli spojrzymy na łączną liczbę wykonanych testów i liczbę potwierdzonych przypadków, to jest to ok. 5 proc. Jeśli wykona się 100 badań to będzie to 5 przypadków, jeśli 1000 to 50, a jeśli 10 tys. to 500. Liczba wyników dodatnich jest w prostej linii zależna od liczby wykonanych testów. A jeśli tu mamy limity, to wyników dodatnich będziemy mieli mniej, niż w rzeczywistości zakażonych. Rządowe ograniczenia gromadzenia się przynoszą efekty? - Wydaje się, że tak, bo niezależnie od tego, ilu rzeczywiście mamy zakażonych, trzeba spojrzeć na rozwój choroby w innych krajach. Np. krzywa zachorowań we Francji, Hiszpanii czy Włoszech wzrosła po miesiącu od początku epidemii bardzo gwałtownie. U nas to wciąż jeszcze taka faza, kiedy społeczeństwo nie choruje masowo. Dzieci nie chodzą do przedszkoli i szkół, dorośli pozamykali się w domach, dlatego najgorzej dzieje się tam, gdzie nie da się ludzi izolować, czyli w szpitalach i domach opieki. Tu sytuacja jest niedobra, bo zarażają się ci, którzy nie mogą pozostać w domu i w odosobnieniu. Krzywe przebiegu epidemii wyglądają różnie, w zależności od państwa. Są wiarygodne? - Wszystkie obarczone są podobnym błędem, czyli są wiarygodne, oczywiście pod warunkiem, że nikt nie manipuluje przy statystykach. Proszę spojrzeć na liczbę zgonów, bo to wygląda inaczej. Tempo narastania jest podobne. Nie można kierować się przypadkami rozpoznanymi z powodu ograniczeń w testach. Kluczową sprawą będą zgony, bo one będą pokazywały najważniejszy trend. Jeśli będzie ich przybywało, a śmiertelność jest np. 12-procentowa jak we Włoszech, to będzie to oznaczało, że testujemy wielu tych, którzy są ciężko chorzy. Bo rzeczywista śmiertelność jest dużo niższa, szacowana na ok. 0,6-1,2 procent, przy założeniu, że testujemy wszystkich chorych. Przy ograniczeniach w testowaniu będziemy jednak zawsze oglądać wierzchołek góry lodowej. A wierzchołek to oczywiście pacjenci, którzy leżą w szpitalach. Jak na razie u nas przecież nie możemy zrobić testu ambulatoryjnie. Mamy mnóstwo pacjentów w domach, z gorączką, a mówi im się telefonicznie, by zostali w domu. Co innego, gdyby przyjechał zespół, zrobił badania i sprawę mielibyśmy rozpoznaną. Tak ten pacjent może mieć grypę, anginę albo COVID-a. To jest problem uciekających danych. Mamy dane o wykrytych przypadkach, a nie o skali zachorowalności. Zerkanie na te dane ma więc jakikolwiek sens? - Tak jak patrzenie na każdy wierzchołek góry lodowej. Patrząc na wierzchołek próbujemy ocenić sytuację poniżej. To bardzo trudne, ale żeby zobaczyć, jak wygląda cała ta góra, musimy patrzeć przez pryzmat potwierdzonych zgonów oraz wszystkich zgonów w porównaniu do poprzednich lat w tych samych miesiącach, bo to bardziej czuły wskaźnik. W niektórych krajach spadła podczas epidemii umieralność z powodu zawałów czy udarów, a wzrosła z powodu nagłej niewydolności oddechowej. To będziemy mogli ocenić dopiero za kilka miesięcy, jak do GUS spłyną dane o wszystkich zgonach i ich przyczynach. Rozmawiał Łukasz Szpyrka