Justyna Mastalerz, Interia: Czy w polityce polskiego rządu na arenie europejskiej jest dziś jakiś schemat i koncepcja działań? Dr hab. Małgorzata Myśliwiec, politolog z Uniwersytetu Śląskiego: Z jednej strony jest to na pewno chęć pokazania twardości stanowiska i udowodnienia, że w polityce międzynarodowej Polska zaczyna odgrywać jakąś rolę. Prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, kiedy sprawował władzę w latach 2006-2007, zarzucono, że w ogóle nie jest politykiem dostrzeganym i znanym na arenie międzynarodowej. Drugi, bardzo istotny aspekt odnosi się do zarzucania Platformie Obywatelskiej prowadzenia polityki "na kolanach". Szef MSZ Witold Waszczykowski przekonuje, że Polska już "wstała z kolan" i "jesteśmy docenieni, zauważani w świecie". - Polski rząd chce pokazać, że obecnie kieruje polityką w sposób zdecydowanie inny. To po prostu próba odróżnienia się. Jeżeli w europejskiej polityce polskiego rządu jest jakieś drugie dno, to pewnie sam prezes PiS wie o nim najlepiej, natomiast nie najlepiej widać to na zewnątrz. Ostatni szczyt związany z wyborem <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-donald-tusk,gsbi,2" title="Donalda Tuska" target="_blank">Donalda Tuska</a>, niestety, "dobrze" to pokazał. - Gdyby Polsce rzeczywiście zależało na zakłóceniu wyboru Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej, bądź ewentualnie na realnym wprowadzeniu Jacka Saryusza-Wolskiego do gry politycznej o to stanowisko, to rząd - będąc profesjonalistami - najprawdopodobniej rozpocząłby takie rozmowy pół roku wcześniej. Nawet, jeżeli nie byłoby to podane głośno do publicznej wiadomości, to przynajmniej zaczęto by tworzyć polityczną atmosferę i przede wszystkim system sojuszy. Wiadomo, że działając w układzie międzynarodowym i mając naprzeciw siebie 27 państw, nie można niczego zdziałać w pojedynkę. O czym więc świadczy postawa polskiego rządu? - Myślę, że jest to taka romantyczna wizja, cały czas nawiązująca do polskiej tradycji narodowowyzwoleńczej. Polski rząd chce pokazać: "jesteśmy niezłomni, mamy swoje zasady". Fakt, że czasami kończy się to źle, jest nieważny, bo - według władzy - zasady są dużo istotniejsze. Jak to zachowanie postrzegane jest "na zewnątrz", przez inne kraje Unii Europejskiej? - Z punktu widzenia realiów prowadzenia polityki w Europie, nie jest to działanie przemyślane. Oczywiście, Polska powinna mówić donośnym głosem. Jesteśmy w Unii Europejskiej dość sporym państwem, jeżeli chodzi o potencjał ludnościowy i ekonomiczny. Powinniśmy być w polityce zagranicznej aktywni. Ale w moim przekonaniu nie powinna być to aktywność "romantyczna", ale realna, związana z umiejętnością prowadzenia negocjacji, budowania sojuszy i osiągania celów, a nie jedynie samotnej obrony zasad. Czy Polska potrafi jeszcze budować sojusze? W ostatnim czasie rząd mówi głównie o stawianiu własnych warunków. - Szczyt, na którym wybrano Donalda Tuska, pokazał jeszcze jedno: premier <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-beata-szydlo,gsbi,19" title="Beata Szydło" target="_blank">Beata Szydło</a> i jej rząd próbują udowodnić, że jesteśmy liderem w Europie Środkowej i Wschodniej, współpracującym z państwami Grupy Wyszehradzkiej. Cały czas opinia publiczna jest przekonywana, że właśnie ta grupa ma być motorem zmiany, motorem reformy Unii Europejskiej. Tymczasem to, co wydarzyło się na szczycie w Brukseli, świetnie pokazało, że niekoniecznie tak jest. W sytuacji, kiedy liczono, że pojawi się jakaś solidarność, nic takiego się nie wydarzyło. Każde państwo pozostało przy swoim interesie, grając w grę zespołową. My, jako ci romantycy, znowu zostaliśmy na marginesie. Niestety, polityka międzynarodowa w dzisiejszej dobie, w sytuacji gdy nie jest się mocarstwem na skalę taką, jak Stany Zjednoczone czy <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-chiny,gsbi,4231" title="Chiny" target="_blank">Chiny</a>, musi być grą zespołową, i musi wiązać się z umiejętnością szukania kompromisów. To wcale nie musi przekreślać proponowania pewnych rozwiązań czy bycia liderem, ale musi się opierać na pewnych realiach i efektach, a nie jedynie romantycznych mrzonkach. Z wczorajszych propozycji Beaty Szydło, które zaprezentowała podczas specjalnego, telewizyjnego wystąpienia, wynika, że <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-unia-europejska,gsbi,46" title="Unia Europejska" target="_blank">Unia Europejska</a> powinna powrócić do tego, co było 60 lat temu. Jak podkreśliła premier, "potrzebujemy odtworzenia niezwykłego europejskiego ducha, który legł u podstaw integracji". Wspomniała też o konieczności wzmocnienia państw narodowych. Czy to dobry kierunek dla Unii? - Państwa narodowe - niezależnie od tego, czy premier Beata Szydło mówi o tym głośno, czy nie - nadal odgrywają kluczową rolę w polityce europejskiej. Ani Donald Tusk, ani Federica Mogherini nie mają takiej pozycji we współczesnym świecie, jak na przykład <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-angela-merkel,gsbi,1019" title="Angela Merkel" target="_blank">Angela Merkel</a>. Pozycja państw narodowych jest zatem absolutnie oczywista i niezagrożona. Natomiast istotne jest pytanie, czy w pewnych obszarach, które mogłyby być dla wszystkich korzystne, rzeczywiście nie należałoby pogłębić integracji. To trudne w realiach europejskich. Dlaczego? - Europa przez wieki składała się z państw rywalizujących o palmę pierwszeństwa na Starym Kontynencie. Francuski filozof Pierre Manent już kilkanaście lat temu pisał, że w Europie imperium nie przetrwało nigdy. Odwołuje się on do przypadku Cesarstwa Zachodniego, później państwa Karola Wielkiego, czy imperium, które próbował budować Napoleon. Ta nieumiejętność rozmawiania po raz kolejny może spowodować, że próba budowania czegoś wspólnego zostanie mocno zachwiana. Z drugiej strony, brak chęci szukania kompromisu i realnego negocjowania, a zamiast tego pokazywanie siły państw narodowych i ich własnego zdania, nie będą temu służyły. Jest jeszcze koncepcja Europy "różnych prędkości". Według nieoficjalnych informacji Polskiej Agencji Prasowej, Deklaracja Rzymska, która ma zostać przyjęta na jutrzejszym szczycie, zawiera zapis interpretowany jako uchylenie furtki dla tzw. wielu prędkości integracji europejskiej. Ma on brzmieć: "Będziemy działać razem, w różnym tempie i z różną intensywnością, tam gdzie to potrzebne, jednocześnie zmierzając w tym samym kierunku". - Koncepcja Europy wielu prędkości to faktycznie europejska rzeczywistość, która w Deklaracji Rzymskiej znalazłaby tylko potwierdzenie. Wystarczy popatrzeć na strefę euro: są w Europie państwa, które spełniły pewne warunki gospodarcze, przyjęły wspólną monetę, rozwijają się w nieco innym tempie. Spotykają się też z tego powodu z pewnymi perturbacjami - wystarczy wspomnieć kwestie kryzysu gospodarczego z 2008 roku i jego konsekwencje dla państw strefy euro. Nam udało się wyjść z niego dość obronną ręką. To zróżnicowanie jest cały czas widoczne, nie czarujmy się. Mimo że u progu lat 90. upadł system bipolarny świata, to różnice w zakresie potencjału ekonomicznego i rozwoju cywilizacyjnego pomiędzy poszczególnymi częściami Europy są nadal widoczne. - Na pewno nie jest rzeczą dobrą wprowadzanie przywilejów. Jeżeli mówimy o demokracji - a myślę, że zasadami demokratycznymi Unia Europejska nadal chce się kierować - wprowadzenie jakiegokolwiek przywileju kończy się źle. Odnosi się to zarówno do państw narodowych, do kwestii regionalnych, jak i samej Unii. Jasne postawienie sprawy, że UE od teraz nie jest jednością, a państwa będą rozwijały się inaczej, na pewno spowoduje procesy dezintegracyjne. Nie zmienia to jednak faktu, że Unia nie jest jednym, bardzo spójnym monolitem. Te różnice po prostu istnieją. Polska postawiła cztery warunki w sprawie Deklaracji Rzymskiej. Ostatecznie premier Szydło zapowiedziała, że podpisze dokument, choć "nie jest ambitny na tyle, na ile oczekiwaliśmy", a "Europę stać na więcej". Czy tak prowadzony dialog z UE może mieć dla Polski jakieś konsekwencje? - Myślę, że to jest jednak bardziej prężenie muskułów przed polskim wyborcą i polskimi obywatelami. Pokazanie, jacy jesteśmy "niezwykle twardzi", jak lubimy negocjować i pokazujemy, co to są zasady. Deklaracja Rzymska zostanie podpisana, ale na pewno zostanie zasygnalizowane, jak duży jest to sukces naszej dyplomacji, która - moim zdaniem - jak na razie specjalnie nie popisywała się. Wspomnijmy chociażby fakt postawienia na Wielką Brytanię jako głównego sojusznika w UE, która w końcu zdecydowała się Unię opuścić. Ten brak politycznego instynktu był wówczas bardzo widoczny. Niestety, pokazał, że polska dyplomacja nie jest prowadzona do końca tak, jak być powinna. - Myślę, że póki w Europie nic nie będzie się działo i Unii nic nie będzie zagrażało, to taka postawa gdzieś rozejdzie się "po kościach", choć pewien niesmak z pewnością pozostanie. To nie pierwszy raz, kiedy w ostatnich miesiącach Polska jest w centrum uwagi i to tej nie całkiem pozytywnej. Czy w perspektywie długofalowej Polskę mogą dosięgnąć poważniejsze konsekwencje? - Obawiałabym się, co może się wydarzyć, jeżeli zostałyby zachwiane kwestie bezpieczeństwa w Europie. Patrzymy cały czas na konflikt na Ukrainie, na narastające zagrożenie ze strony terroryzmu islamskiego. W związku z tym, pojawia się pytanie, czy Polska miałaby wówczas jakichś sojuszników? Kto w Europie chciałby rozmawiać z takim nieco "rozkapryszonym dzieckiem", które jeszcze nie do końca dojrzało, a poprzez politykę, którą prowadzi, jest w stanie bardziej zniechęcić niż zjednać sobie większą grupę państw przychylnych. - Miejmy nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale osoby odpowiadające za państwo, za bezpieczeństwo i pozycję w układzie międzynarodowym powinny umieć na takie pytania odpowiedzieć, zanim coś publicznie powiedzą, bądź zaproponują w sposób nieprzemyślany. <a href="https://wydarzenia.interia.pl/autor/justyna-mastalerz" target="_blank">Justyna Mastalerz</a>