W polskich samorządach trwają przygotowania do wdrożenia reformy oświaty. Wszystkie gminy w Polsce mają czas do 31 marca, by podjąć w tym celu uchwały i dostosować sieci szkół do nowych wymogów. Dariusz Woźniak, wójt gminy Rusiec w województwie łódzkim, postanowił jednak zbojkotować reformę. Zapowiedział, że nie przygotuje uchwały. - Nie wiem, czy reforma w mojej gminie będzie, czy nie. Ustawa jednoznacznie określa, że wejść musi, ale to samorządy mają pośredniczyć w jej wprowadzeniu. W moim przekonaniu chodzi o to, żeby odpowiedzialność z bark pomysłodawców - ministerstwa, rządu, Sejmu i pana prezydenta - zrzucić na samorządy - mówi w rozmowie z Interią. Jak podkreśla, reforma nie przyniesie żadnych pozytywnych efektów, bo nie podniesie jakości ani poziomu wykształcenia dzieci. W przypadku Ruśca zmieni jedynie miejsce nauki i spowoduje większe wydatki rodziców, którzy będą musieli dodatkowo płacić za obiady i dojazd dzieci do szkół. Dziś sprawy te dofinansowuje gmina. - Reforma w gminie Rusiec polegałaby tylko na przeniesieniu jednego rocznika z komfortowych warunków szkolnych, które mamy, do innych miejscowości: Bełchatowa, Wielunia, Pajęczna - tłumaczy Dariusz Woźniak. Dziś w Ruścu uczniowie uczęszczają do podstawówki, a następnie gimnazjum. Po wejściu w życie reformy jeden rocznik (po ósmej klasie) będzie musiał wcześniej rozpocząć edukację w szkołach średnich w innych miastach. - Na terenie Ruśca bezpłatne autobusy zabierają dzieci praktycznie spod domu i dowożą je pod drzwi szkoły. Czas takiego dojazdu to 15 minut. W momencie, kiedy po ósmej klasie młodzież o rok wcześniej będzie musiała emigrować do okolicznych miast, dojazd wydłuży się o około trzy godziny dziennie. Gdyby każdy uczeń poświęcił ten czas na naukę języka obcego, to po roku w miarę dobrze by się nim posługiwał. A tutaj czas będzie po prostu zmarnowany - argumentuje wójt. - W naszych szkołach dzieci jedzą obiady za 2,40 zł. Kiedy wcześniej opuszczą gminę, ich rodzice będą musieli opłacać im droższe posiłki - dodaje. Zabranie jednego rocznika z gminy oznacza również to, że automatycznie obniży się subwencja oświatowa, a koszty utrzymania szkół pozostaną takie same. Jak tłumaczy wójt, szkoła przecież nie zmniejszy się i nie będzie zużywała mniej prądu, węgla czy wody. - W 2017 roku subwencja to 4,2 mln zł, a koszt utrzymania szkół wynosi ponad 6 mln zł. W tej chwili samorząd już dokłada około 2 mln zł do subwencji szkolnej, natomiast w przyszłości zwiększy się to o następne pół mln zł. To są ogromne pieniądze. O tym się mało mówi, wiele spraw jest przemilczanych i niepokazywanych - mówi wójt Ruśca. Jak zaznacza, na temat reformy mieszkańcy gminy wiedzą tyle, ile usłyszą w mediach. - Ta ustawa jest wprowadzana tzw. półgębkiem. Nie było żadnych spotkań z samorządem naszej gminy, rodzicami, nauczycielami. Nikt nas dokładnie nie informował. Takich gmin, jak moja, jest w Polsce więcej - dodaje wójt. Strajkują nie tylko samorządy Krytyczne głosy na temat reformy edukacji słychać nie tylko ze strony samorządowców, ale także rodziców. 3 marca ogłosili oni swoje postulaty, zapowiadając strajk przed gmachem Ministerstwa Obrony Narodowej. Pierwsza pikieta odbędzie się już we wtorek od godz. 17.30. Kolejną manifestację rodzice zapowiadają na 25 marca. "Mamy dość ignorowania naszego głosu w sprawie edukacji naszych dzieci" - piszą rodzice i dopominają się o prawo wpływu na funkcjonowanie szkół, do których uczęszczają ich dzieci. W poniedziałek, równo o godz. 12.00, ich postulaty trafiły do kancelarii premier Beaty Szydło. "Podstawy programowe cofają polską edukację" Rodzice żądają od resortu edukacji, by natychmiast zatrzymać wprowadzanie reformy. Domagają się rzetelnej diagnozy potrzeb oświatowych i spójnej koncepcji rozwoju edukacji, przygotowanych przez ekspertów. Ich zdaniem, podstawy programowe nie zostały starannie przygotowane, powstawały w pośpiechu. Chcą, żeby MEN zorganizowało "prawdziwe konsultacje społeczne ze wszystkimi środowiskami zaangażowanymi w system oświaty" i podjęło "rzeczywiste działania na rzecz wyrównania szans edukacyjnych". "Wiemy, że przygotowane przez anonimowych ekspertów podstawy programowe nie odpowiadają wyzwaniom współczesnego świata i cofają polską edukację o kilkadziesiąt lat" - alarmują rodzice. "Wygasimy tę deformę" Wśród dziesięciu głównym postulatów przewijają się też roszczenia uniwersalne - rodzice chcą, żeby szkoły ich dzieci były bezpieczne, wolne od przemocy i dyskryminacji, oraz żeby uczyły współpracy, kreatywności i samodzielnego myślenia. Na postulatach i pikiecie przed MEN jednak nie koniec. W piątek, 10 marca, rodzice krytycznie nastawieni do reformy nie poślą swoich dzieci na lekcje. "Polityka wdarła się do szkół, a rządzący politycy nawet nie ukrywają, że kierują się interesem partyjnym, a nie dobrem dzieci. Trzeba ich ze szkół wyrzucić. Skoro nikt inny nie chce lub nie potrafi, my, rodzice, musimy wziąć sprawy w swoje ręce" - apelują. "Wspólnie wygasimy tę deformę!" - zapowiadają. Część rodziców alarmuje jednak, by do protestów nie wykorzystywać dzieci. Jak tłumaczy Dorota Łoboda, przedstawicielka inicjatywy "Rodzice przeciwko reformie edukacji", jednodniowa nieobecność dziecka usprawiedliwiona przez rodzica jest absolutnie legalna. - Szkoła nie może nie przyjąć usprawiedliwienia. Rodzic nawet nie musi podawać powodu, to jest całkowicie zgodne z prawem - mówi w rozmowie z Interią. Dodaje, że szkoły nie zajęły w sprawie strajku oficjalnego stanowiska. - Są dyrektorzy, którzy patrzą na to bardzo przychylnie i po cichu trzymają kciuki za protest rodziców, ponieważ wiedzą, że reforma niszczy polską edukację. Są też tacy, którzy absolutnie nie chcą słyszeć o tej formie protestu i na pewno nie będą jej wspierać - mówi Dorota Łoboda. - Wszyscy jednak wiemy, że nasze dzieci zauważą różnicę w nauczaniu, a jakość edukacji po wprowadzeniu reformy Anny Zalewskiej zdecydowanie się obniży - dodaje.