Jak to się stało, że w ciągu kilkunastu godzin wydarzenia przybrały tak niespodziewany obrót? Zdaniem eksperta, głównym winowajcą narastającego początkowo zmieszania jest marszałek Marek Kuchciński. - Zupełnie bezsensownie zinterpretował niewinne zachowanie posła Szczerby - stwierdza ekspert. Zaczęło się od planowanych zmian w zasadach obecności dziennikarzy w parlamencie. Na początku piątkowych głosowań nad projektem budżetu na 2017 r. posłowie PO zwrócili się do marszałka Marka Kuchcińskiego o informację na temat planowanych ograniczeń wobec dziennikarzy, postulując jednocześnie rezygnację z planowanych zmian. Marszałek odpowiadał posłom, że ich wnioski nie dotyczą przedmiotu obrad Sejmu. Zwracał uwagę, że zakłócają obrady Izby. Marszałek Kuchciński winowajcą? Kiedy na mównicy pojawił się Michał Szczerba z kartką "wolne media", marszałek poprosił posła PO o jej usunięcie. Poseł kartkę zdjął, co widać na nagraniach z sali sejmowej, po czym zwrócił się do marszałka: "panie marszałku kochany". Co chciał powiedzieć dalej, nie wiadomo, bo Marek Kuchciński wyłączył posłowi Szczerbie mikrofon i wykluczył go z obrad. I tak wybuchł spór. Opozycja, protestując przeciw działaniom marszałka, zablokowała mównicę. W odpowiedzi marszałek Kuchciński zdecydował o przeniesieniu obrad do Sali Kolumnowej i tam - bez udziału mediów, których nie wpuszczono - obyło się głosowanie nad budżetem i ustawą dezubekizacyjną. - Marszałek kompletnie nie poradził sobie z tą sytuacją i przy najbliższej okazji Jarosław Kaczyński powinien się go pozbyć, bo stał się obciążeniem dla PiS. Wśród posłów tej partii na pewno znalazłby się ktoś, kto w takiej sytuacji nie eskalowałby konfliktu - stwierdza politolog. Wzajemne oskarżenia Główne zarzuty, jakie padły pod adresem PiS, to brak kworum podczas głosowania w Sali Kolumnowej (wymagana jest co najmniej połowa ustawowej liczby posłów - 230 osób). Partia rządząca twardo stoi na stanowisku, że podczas głosowania była odpowiednia liczba posłów - na dowód przedstawiając listę obecności. Sporządzono ją jednak po tym, jak obrady zostały zakończone, co stało kolejnym argumentem opozycji, dowodzącym, że złamano zasady. Nowoczesna zapowiedziała złożenie zawiadomienia do prokuratury, w związku z możliwością popełnienia przestępstwa przez marszałka Sejmu. Z kolei szef PO Grzegorz Schetyna chce zawiadomić prokuraturę ws. głosowań nad budżetem, które odbyły się w w Sali Kolumnowej Sejmu. Lider PO zapowiedział również "okupowanie Sejmu do 20 grudnia". W oskarżeniach dłużna nie pozostaje i partia władzy. "W naszej ocenie piątkowe działania opozycji w Sejmie to było przestępstwo polegające na nadużyciu uprawnień - stwierdziła rzecznik PiS Beata Mazurek. Opozycji chodzi tylko i wyłącznie o przejęcie władzy - oceniła. "To była próba - myślę, że najbardziej trafne określenie - drugiej nocnej zmiany. Tak jak w '92 roku była taka próba przejęcia władzy" - mówił szef MSWiA Mariusz Błaszczak. Sam prezes PiS, działania opozycji nazwał chuligaństwem. Wiatr w żagle opozycji - Piątkowe wydarzenia stały wiatrem w żagle opozycji i KOD-u - stwierdza dr Annusewicz. Jak przekonuje, jeszcze tydzień temu większość komentatorów miała wątpliwości, czy KOD jest w stanie przetrzymać do wiosny, bo nie wydarzyło się nic, co mogłoby skutecznie napędzać społeczne protesty. - Ich dynamika słabła. Zmniejszała się liczba ludzi, którzy przychodzili na demonstracje. I nagle się okazuje, że w kilka godzin udaje się zmobilizować tysiące ludzi, którzy mimo zimna i tego, że są zajęci przygotowaniami do świąt przychodzą i protestują - wskazuje. - Jeśli chodzi o opozycję przypomnijmy, że niewiele ponad rok temu mieliśmy do czynienia z protestami związanym z obroną Trybunału Konstytucyjnego. Wtedy opozycja była podzielona: PSL nie istniał w tych działaniach, Nowoczesna protestowała z mównicy sejmowej, a PO wyszła z sali obrad. Potem obserwowaliśmy kłótnie o to, kto jest liderem. Dziś ta sama opozycja - prawie cała - stoi po drugiej stronie, razem przeciwko partii władzy. Jedynie Kukiz dystansuje się od obu plemion i idzie swoją drogą, ale teraz nie jest to już wspólna droga z PiS - wyjaśnia. - To powoduje, że sytuacja o wiele bardziej się komplikuje z punktu widzenia partii rządzącej - dodaje ekspert. "Konfrontacja to nie jest dobry scenariusz" Opozycja zapowiada, że nie zamierza ustąpić. To ich zdaniem rola partii rządzącej. Ryszard Petru powtórzył w sobotę, że sejmowa mównica będzie blokowana do skutku, a jeśli rozmowa z PiS nie będzie możliwa, to niezbędne będą przyspieszone wybory. Szef Nowoczesnej wezwał, by protestujący byli "bardzo mocni i zwarci", a wówczas PiS "nie wytrzyma tego naporu". - Ustąpili pod parasolkami, ustąpią pod nami - dodał. Musicie być z nami pod Sejmem do skutku: do świąt, do Nowego Roku, a być może dłużej - tak długo, aż nie ustąpią - apelował do zgromadzonych w sobotę przed Pałacem Prezydenckim. Narastający konflikt budzi poważne obawy. Wśród wypowiedzi polityków pojawiają się nawet sformułowania, że może dojść do rozlewu krwi. - Scenariusz konfrontacyjny dla obu stron nie jest dobry. Czy oni będą w stanie zrobić krok, by go uniknąć? - zastanawia się mój rozmówca. Czy widzi wyjście z tej patowej sytuacji? - Spójrzmy na sprawę od strony teorii zarządzania konfliktami, która mówi, że trzeba szukać takiego rozwiązania, które pozwoli stronom sporu zachować twarz - wskazuje. Jeśli pałki pójdą w ruch... Jego zdaniem, sytuacja jest na tyle skomplikowana, że Jarosław Kaczyńskie się nie cofnie, bo to może zostać odebrane jako słabość, bo "skoro cofnął się raz, to cofnie się kolejny". - To mogłoby powodować kolejne protesty. Z drugiej strony jest opozycja, która sama też się nie cofnie, bo jeżeli to zrobi, nic nie zostanie z jej zjednoczenia. Za to na politycznej scenie zostanie Prawo i Sprawiedliwość, które będzie robić to, co wczoraj obserwowaliśmy w Sali Kolumnowej - przekonuje. Jak twierdzi, by zakończyć ten spór, obie strony powinny pójść na ustępstwa. Co jednak jeżeli nikt nie będzie chciał ustąpić? - Nie wyobrażam sobie sytuacji w której Jarosław Kaczyński decyduje się na sięgnięcie po rozwiązania czysto siłowe wobec swoich przeciwników, bo to oznaczałoby nie tylko mniej lub bardziej realną wojnę wewnętrzną, ale także kolosalne kłopoty Polski w relacjach ze światem, w tym z UE - przekonuje. - Jeżeli w ruch pójdą pałki wobec posłów, nikt tego nie zaakceptuje - kwituje dr Olgierd Annusewicz.