Europejskie elity oraz wszyscy ci, którym z populizmem - delikatnie rzecz ujmując - nie jest po drodze, odetchnęli z ulgą. W środowych wyborach parlamentarnych w Holandii wygrała centroprawicowa Partia Ludowa na rzecz Wolności i Demokracji (VVD) premiera Marka Ruttego. To niewątpliwy sukces, choć nie można pominąć faktu, że w porównaniu do poprzednich wyborów, partia Ruttego odnotował stratę w postaci siedmiu mandatów. - Korzystny dla premiera wynik to poparcie dla przyjętego przez niego kursu. Mając na względzie fakt, że holenderski parlament składa się ze 150 osób, 33 miejsca dla zwycięskiej partii nie dają ogromnej przewagi. Jednak jest to rezultat o tyle ważny, zwłaszcza w perspektywie kolejnych wyborów w Europie, że nastroje populistyczne, które występowały i występują w dalszym ciągu w Holandii, mimo prognoz, nie przeważyły - mówi prof. Alicja Stępień-Kuczyńska z Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego. Ich uosobieniem był znany z kontrowersyjnych antyimigranckich i antyunijnych poglądów Geert Wilders. Partia na rzecz Wolności, której przewodzi, zdobyła 20 miejsc w parlamencie - o osiem więcej niż poprzednio. - Ta różnica między partią rządzącą a Partią na rzecz Wolności jest w miarę bezpieczna. Strata Ruttego jest widoczna, ale w obecnej sytuacji - kryzysu migracyjnego i wyjątkowego parcia populistów w Holandii i w ogóle Europie - to nie jest zły wynik - ocenia. Przestrzega jednak przed zbytnią euforią, bo tak można by określić komentarze, jakie na temat efektu holenderskich wyborów napływały z całego świata. Marsz populistów rzeczywiście powstrzymany? Holenderska tama "zadziałała i wytrzymała" - oceniał komentator włoskiego dziennika "La Repubblica". Wyniki wyborów w Holandii są "wielką ulgą dla tradycyjnych partii w Europie" - donosił z kolei francuski dziennik "Le Figaro". "Środowe wybory pokazały, że zwycięstwo populistów nie jest nieuchronne oraz że nie potrafią oni wygrać walki na argumenty" - to belgijski dziennik "Le Soir". Zaś "The Guardian" pisał o zatrzymanym marszu populistów. Cytaty w podobnym tonie pochodzące z największych europejskich dzienników można by mnożyć. - Choć wynik jest dobrym sygnałem dla Holandii oraz wszystkich tendencji prounijnych i dobrym prognostykiem w świetle zbliżających się wyborów we Francji i Niemczech, byłabym ostrożna w formułowaniu tak radykalnych opinii jak ta, że marsz populistów został powstrzymany. Nie mówiłabym o zahamowaniu tendencji. Rezultat każdych wyborów to suma wydarzeń dotyczących konkretnego kraju - stwierdza moja rozmówczyni, tłumacząc, że nie można go jednoznacznie traktować jako barometru populistycznych nastrojów dla całej Europy. Dlaczego? "W przeciwnym razie zwyciężą emocje" Wiele problemów, które stały się wodą na młyn populistów, wciąż nie zostało rozwiązanych. - Nadal borykamy się z kwestiami dotyczącymi migrantów. W wielu krajach europejskich mamy trudną sytuacje gospodarczą. Unię czeka Brexit. Również otoczenie Wspólnoty jest teraz bardzo złożone. Myślę m.in. o stosunkach z USA, w których musi nastąpić uspokojenie. Nie da się również lekceważyć rosnącej roli Rosji czy Chin - wylicza. - W tej chwili stosunki międzynarodowe są bardzo napięte, a Europejczycy czują to zewnętrzne zagrożenie. Dlatego tak ważne, by rządzący w każdym kraju UE rzeczywiście działali na rzecz minimalizowania zagrożenia względem przeciętnego obywatela. W przeciwnym razie zagłosuje on kierując się głównie emocjami, do których tak często odnoszą się populiści, promując swoje idee - tłumaczy prof. Stępień-Kuczyńska. Jak przekonuje, Holandia jest sygnałem, że można stworzyć program i zmobilizować elektorat wykorzystując doświadczenia oraz stabilność systemu demokracji liberalnej i oprzeć się hasłom forsowanym przez populistów. Ten sygnał jest szczególnie ważny dla Francji i Niemiec. Czas pokaże, czy politykom sprawującym aktualnie władzę w tych krajach, uda się powtórzyć sukces Marka Ruttego.