Wystawią wspólne listy i razem będą prowadzić kampanię. - To ma być pierwszy krok do zbudowania dużej koalicji i sensownej alternatywy dla PiS - powiedział Grzegorz Schetyna. Ten krok udało się zrobić, mimo uprzednich medialnych przepychanek liderów obu partii, trudnych negocjacji i nieudanej próby utworzenia szerokiej koalicji do sejmików z udziałem PSL, środowisk lewicowych i KOD-u. Przyszedł wreszcie czas, jak powtarza liderka Nowoczesnej, na koalicję rozumu, którą obliczono na polityczny zysk - czyli zatrzymanie PiS w drodze po sejmiki. Choć posłowie .N przyznają, że nie wszyscy w partii byli przychylnie nastawieni do współpracy. - Przekonanie wszystkich w Nowoczesnej nie jest proste, ale też nikt z tego powodu nie schodzi z pokładu. Reakcje działaczy naszej partii są raczej pozytywne. Zauważają stan wyższej konieczności w obawie przed wygraną PiS - mówił Interii Witold Zembaczyński, uczestnik rozmów koalicyjnych z ramienia Nowoczesnej. - To jest najmądrzejsza rzecz, jaką te partie zrobiły od 2015 roku. Nie widzę innego rozwiązania, by ratować topniejący elektorat - komentował współpracę w rozmowie z Interią prof. Antoni Dudek z UKSW. - List intencyjny jest fundamentem pod współpracę, ale trzeba będzie poczekać na wspólne działania, które będą testem wartości tej koalicji - uważa z kolei prof. Ewa Marciniak z UW. - Wtedy przekonamy się, czy będzie ona rzeczywista i czy priorytetem nie okażą się ambicje i interesy lokalnych działaczy, czy liderów obu partii politycznych - dodaje. Podział miejsc W liście intencyjnym precyzyjnie określono, jak partie podzielą się miejscami na listach. Nowoczesna dostała jedynki w 20 na 85 okręgów wyborczych - co daje ok. 24 proc., 27 miejsc drugich (32 proc.) oraz 38 miejsc trzecich (czyli ok. 44 proc.). - Myślę, że 24 proc. jedynek to całkiem sporo na tak młodą partię jak Nowoczesna. Budowanie struktur lokalnych jest procesem niezwykle mozolnym. Dlatego, w tym układzie tak duże ugrupowanie jak PO, z tradycjami zwycięstwa w <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/raport-wybory-samorzadowe-2024" title="wyborach samorządowych" target="_blank">wyborach samorządowych</a>, rzeczywiście będzie odgrywało dominującą rolę. Nowoczesna jest w tym przypadku młodszym bratem, który dopiero raczkuje - ocenia prof. Marciniak. Obie partie ustaliły także, że na listach wyborczych w każdym okręgu znajdzie się co najmniej dwóch kandydatów wskazanych przez Nowoczesną. Reszta przypada Platformie Obywatelskiej. Sytuacja będzie jednak dynamiczna, jeśli w konkretnych regionach uda się zbudować szerszą koalicję. Wtedy na listy zostaną zaproszeni kandydaci innych partii politycznych, organizacji czy stowarzyszeń. Decyzje co do podziału miejsc mają wówczas zapadać w oparciu o uzgodnienia z kierownictwem obu ugrupowań. "W przypadku podjęcia decyzji o doproszeniu na listy wyborcze dodatkowego podmiotu politycznego, umawiające się Strony solidarnie i proporcjonalnie zrzekną się miejsca pozycji 1-3 na listach wyborczych" - głosi list intencyjny. Obie partie podkreślają swoją otwartość na lokalnych działaczy, upatrując w tym szansy na poprawnie wyborczego wyniku. Jak przekonuje w rozmowie z Interią członek prezydium klubu Nowoczesnej i poseł z wieloletnim doświadczeniem samorządowym Marek Sowa, trzeba zawierać porozumienia, by nie rozpraszać potencjału. Przyznaje, że w wyborach do sejmików koalicji najbardziej zależy na współpracy z innymi partiami lub ruchami samorządowymi. Na ruchy miejskie PO i .N najbardziej liczą w kontekście budowania poparcia dla kandydatów na prezydentów miast. - Odklejenie się od szyldu partyjnego jest w wyborach lokalnych niezwykle ważne. Zwłaszcza w dużych miastach w wyborach samorządowych walczą partie polityczne, ale w tych mniejszych zwyciężają częściej kandydaci lokalnych komitetów, nie mający partyjnych twarzy. Gdyby udało się stworzyć takie szerokie koalicje partyjno-stowarzyszeniowe, byłaby to rzeczywiście duża szansa dla Platformy i Nowoczesnej - uważa Marciniak. - Pozostaje pytanie, czy te lokalne ugrupowania będą chętne, by wchodzić w takie koalicje i ryzykować, że to im doklejony zostanie partyjny szyld - dodaje. Kandydaci na prezydentów miast Porozumienie nie reguluje kwestii wspólnych kandydatów na prezydentów miast. Jeszcze jesienią ubiegłego roku ówczesny lider partii <a class="textLink" href="https://wydarzenia.interia.pl/tematy-ryszard-petru,gsbi,2394" title="Ryszard Petru" target="_blank">Ryszard Petru</a>, sugerował, że Nowoczesna chciałaby wystawić kandydatów na prezydentów, jako jedynych kandydatów opozycji, w 1/3 miast wojewódzkich. PO potraktowała wówczas tę zapowiedź jako "political fiction". Obecnie ustaleń co do parytetów brak i nic nie wskazuje na to, by miały się pojawić. Negocjacje jednak trwają. Poseł Marek Sowa przekonuje, że partie starają się uzgodnić maksymalnie dużo propozycji personalnych w miastach wojewódzkich. Wszystkie nazwiska mają być znane do końca kwietnia. Tam, gdzie nie uda się dojść do porozumienia i wystawić wspólnego kandydata, zasada będzie prosta - w drugiej turze obie partie popierają kandydata opozycji. Opozycję czeka wyborczy pat? Wyjątkowo trudne rozmowy szykują się w przypadku Gdańska. Swój start zapowiedział już urzędujący prezydent Paweł Adamowicz, deklarując jednocześnie, że ma poparcie lokalnych działaczy Platformy. Jednak Grzegorz Schetyna nie chce słyszeć o tej kandydaturze. Przeciwko Adamowiczowi od 2015 roku toczy się proces w związku z nieprawidłowościami w złożonym przez niego oświadczeniu majątkowym. Poparcie go wiązałoby się z kłopotliwą i ryzykowną kampanią. Partia jako kandydata wołałaby widzieć Jarosława Wałęsę. Nieustępliwa w sprawie Adamowicza jest także Nowoczesna, która oświadczyła, że o poparciu nie może być mowy i przedstawiła własnego kandydata - Ewę Lieder. - To ewidentny problem. Nie wiadomo, czy nie będziemy mieć do czynienia z pewnym patem wyborczym i sytuacją z cyklu - gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Tylko, że ten trzeci to nie będzie ani pan Adamowicz, ani pan Wałęsa, ani pani Lieder - komentuje prof. Ewa Marciniak. Gdyby wskutek nieporozumień w sprawie kandydata, PiS-owi udało się odbić Gdańsk z rąk PO, byłaby to ogromna porażka. - Są takie miasta symbole jak Gdańsk, Poznań czy Warszawa, w których PO zwykle zwyciężała i teraz będzie zaciekle walczyła o zachowanie tych tzw. własnych bastionów - ocenia Marciniak. Zaciekły bój Nadchodzące wybory samorządowe dla opozycji będą ważnym testem potencjału i skuteczności - co podkreślają nie tylko eksperci, ale i sami politycy. Walka o sejmiki i prezydentury w największych miastach to nie tylko bój o wpływy w samorządzie, ale i swego rodzaju próba ogniowa przed wyborami parlamentarnymi. W koalicji PO - Nowoczesna, o wiele więcej do stracenia ma ugrupowanie Schetyny, a dla samego lidera to sprawdzian jego skuteczności jako przywódcy. Aktualnie Platforma w kolacji z PSL rządzi w 15 sejmikach wojewódzkich. Politycy tej partii wskazują, że sukcesem byłoby zachowanie stanu posiadania w około 12. - Jeżeli Platforma spadnie poniżej połowy, to to już jest porażka. Jeśli straci powyżej 10 sejmików to będzie to klęska, bo samorządy są dziś jej głównym politycznym aktywem. A wtedy może się zacząć żywiołowy proces rozpadu tej partii i ucieczka niektórych posłów w stronę Zjednoczonej Prawicy - ocenił prof. Antoni Dudek. Opozycja zrobi wszystko, by do tego scenariusza nie dopuścić. Obserwatorzy sceny politycznej spodziewają się, że partie będą grać wyjątkowo ostro. - Myślę, że przed nami dość negatywna kampania, zwłaszcza w dużych miastach. Trzeba się liczyć z tym, że będą wyciągane tzw. haki - konkluduje prof. Ewa Marciniak.