Sondaże dają Hannie Zdanowskiej pewne zwycięstwo w pierwszej turze wyborów. Prawo i Sprawiedliwość podkreśla jednak, że nie dopuści do tego, by ponownie objęła funkcję prezydenta Łodzi. O atakach kontrkandydatów i planach na kolejną kadencję rozmawiamy z urzędującą prezydent Łodzi Hanną Zdanowską. Joanna Bercal: Słowa Jacka Sasina, w których podkreśla, że "nie ma żadnej możliwości, aby w przypadku wygranej Hanna Zdanowska mogła objąć skutecznie urząd prezydenta miasta Łodzi" dość jasno wskazują na możliwe działania Prawa i Sprawiedliwości w przypadku wyborczej porażki. Wprowadzą zarząd komisaryczny? Hanna Zdanowska: - Po wypowiedzi pana Jacka Sasina przekonaliśmy się, do czego PiS może chcieć się posunąć, choć ja wierzę w przepisy prawa. Opinie prawne profesorów prawa konstytucyjnego jednoznacznie wskazują, że mogę kandydować i objąć urząd prezydenta w wypadku wygranej. Jestem samorządowcem i nie chcę wchodzić w brudną politykę. Mnie interesują codzienne sprawy miasta np. woda, śmieci czy edukacja, która, niestety, z dużym łoskotem spadła na nasze barki, przygniatając samorządy. Padło już wiele oskarżeń pod pani adresem. Nie myślała pani, żeby się jednak wycofać, ustąpić pola osobie związanej z partią, której - jak wynika z wielu wypowiedzi polityków PiS - łatwiej będzie wiele rzeczy "załatwić"? Sam Kaczyński podczas konwencji regionalnej w Łodzi powiedział, że "samorząd ma sens tylko wtedy, kiedy stoi za nim wspólnota". - Tu akurat pojawiają się dobrze przytoczone słowa. Wspólnota. Wspólnota to mieszkańcy i na tym, w moim przekonaniu i przekonaniu ludzi racjonalnie myślących, polega demokracja. I to właśnie wspólnota zdecyduje o swoim reprezentancie. Dlatego ja zapraszam wszystkich 21 października do urn wyborczych, żeby to łodzianie zdecydowali, kto będzie ich prezydentem i z kim wspólnie chcą zmieniać swoje miasto. W takim razie, co chciałaby pani powiedzieć osobom, które, widząc sondaże parlamentarne, mogą pomyśleć, że faktycznie nie warto głosować na osobę spoza kręgu rządowego? - Jedno: idąc w kierunku monokultury politycznej wracamy do czasów PRL. Idea samorządu polega na tym, że ma on sam decydować o swoich sprawach, również w kwestii podstawowej - kto z ramienia danej społeczności i w jej imieniu ma być gospodarzem miasta. Według mnie mieszkańcy mają swoją mądrość i nie zgodzą się na to, by polityk z Warszawy decydował o której godzinie będzie jechał dany tramwaj. To ma się dziać na szczeblu lokalnym, a nie centralnym. A co na zarzuty PiS mówią pani koalicjanci? - Muszę przyznać, że bardzo mnie wspierają. Nam po prostu zależy na Łodzi i jesteśmy zdeterminowani, żeby wspólnie ją zmieniać. Trudno było się dogadać w tak różnorodnym gronie? - Trudno. To nie jest łatwe, ale nam się udało. Sukcesywnie budowaliśmy nić porozumienia, w której podstawą jest zaufanie. Dlaczego własny komitet, a nie start pod szyldem Koalicji Obywatelskiej? - Szukam poparcia wśród łodzian, bo w samorządzie liczy się przede wszystkim pomysł na miasto, szyldy partyjne są ważne, ale chyba na tym szczeblu nie najważniejsze. Udało się przekonać do szerokiej koalicji niemal wszystkie partie i wystartowaliśmy wspólnie z jednego komitetu. Jest pani szefową PO w woj. łódzkim. Trudno było przekonać centralne władze partii do pomysłu kandydowania z własnego komitetu? - Sądzę, że każdy racjonalnie myślący człowiek patrzy na to z perspektywy możliwości kontynuacji tych zmian, które rozpoczęliśmy. I jeżeli widać społeczne poparcie, to dlaczego próbować to zmienić? Jeżeli istnieje, mówiąc kolokwialnie, silna "marka" - a tą marką w Łodzi jestem ja - to chyba warto się porozumieć i dać sobie szansę. Wróćmy do pani programu, który jest bardzo szczegółowy. Nie obawia się pani, że po tych "sugestiach" kandydatów partii rządzącej, po ewentualnym przejęciu przez nich władzy w sejmiku, program może nie zostać w pełni zrealizowany? - Nasz program wyborczy dla osiedli w większości opiera się na inwestycjach, które planujemy zrealizować w ramach przyjmowanego przez radnych budżetu miasta, więc tu akurat sejmik wielkiego pola manewru nie ma. To ma być pierwszy krok do wejścia w tzw. budżet zadaniowy, dzięki któremu mieszkańcy będą mogli zobaczyć, co zostanie zrealizowane w ramach pochodzących od nich środków. Osiem lat na stanowisku prezydenta to dużo, czy mało? - I dużo, i mało. Co mnie najbardziej cieszy i poczytuję to jako największy sukces, nawet nie mój, a Łodzi, to fakt, że w ciągu tych ośmiu lat mieszkańcy uwierzyli w swoje miasto i są z niego dumni. Ta zmiana mentalności była konieczna, żeby zobaczyć sens i rozpocząć ogromny proces przemian. Bez akceptacji łodzian dla tego, co się dzieje w mieście, nie byłoby takich wyników. Dodatkowo inwestycje w infrastrukturę sprawiły, że uwierzył nam prywatny kapitał, który razem z nami rozpoczął m. in. rewitalizację zaniedbanych terenów w mieście. - Z drugiej jednak strony osiem lat to bardzo mało czasu, by np. zgromadzić odpowiednią ilość środków do przeprowadzenia zmian. Łódź była bardzo zaniedbanym miastem. Wiele rzeczy wymagało i wciąż wymaga od nas natychmiastowej interwencji. Od zieleni, przez budynki, na infrastrukturze naziemnej i podziemnej skończywszy. Możemy jednak przeznaczać tylko tyle pieniędzy, ile mamy i czasami zwyczajnie nie da spełnić wszystkich oczekiwań, a zmiany rozciągają się w czasie. To dlatego zdecydowała się pani walczyć o kolejną kadencję? - Zdecydowałam się kandydować na kolejną kadencję, ponieważ widzę dużą akceptację społeczną dla tego, co robię w Łodzi, choć nie ukrywam, że jest to ciężka praca. Trzeba ją bardzo kochać, żeby chcieć pracować siedem dni w tygodniu, niemal 24 godziny na dobę, bo tak mniej więcej wygląda funkcja prezydenta, który angażuje się w sprawy miasta. Dla mnie kluczowe było to, żeby tę akceptację społeczną czuć. Gdy będę widziała, że mieszkańcy oczekują czegoś innego, a ja nie będę w stanie tego zapewnić, odejdę z funkcji. A dlaczego nie bierze pani udziału w debatach? - Dla mnie czas w tej chwili jest na wagę złota, nie ma nic cenniejszego i wolę go poświęcić mieszkańcom, którzy też oczekują ode mnie spotkań. Z całym szacunkiem - z politykami spotykałam się i na pewno będzie jeszcze okazja, żeby sobie podywagować. Są kandydaci, którzy mimo wszystko wiele obiecują... - To ja mówię: proszę, zajrzyjmy do budżetu i poznajmy ustawy okołobudżetowe, które - jeśli chodzi o samorząd - są bardzo istotne. Pani działania intensywnie krytykuje Urszula Niziołek-Janiak. Wcześniej panie współpracowały. - Tak, jest radną. Była kiedyś w klubie PO. Teraz jest pani konkurentką w wyścigu o fotel prezydenta Łodzi. Czy była pani zaskoczona, gdy okazało się, że Niziołek-Janiak kandyduje? - Nie, to było widać od jakiegoś czasu. Pani Urszula od dłuższego czasu myślała o innej karierze politycznej. Widocznie stanowisko radnej okazało się niewystarczające, jej prawo. Ja nie mam z tym problemu. Podczas jednej z debat powiedziała: "Odeszłam z PO dlatego, że samorząd został potwornie upolityczniony i upartyjniony, a radni stali się rękami do głosowania, które nie myślą nad podejmowanymi decyzjami". - Dziwnym trafem, tylko ona uważa, że była wykorzystywana instrumentalnie. Wielokrotnie jednak była twarzą wielu zmian i programów w Łodzi, dawałam jej możliwość ich realizacji. Uważałam, że w bardzo wielu aspektach była "wartością dodaną". Nie ukrywałam jej działalności, nie przywłaszczałam sobie pomysłów, przeciwnie - oddawałam jej swoje projekty. Nie obawia się pani jednak, że negatywne wypowiedzi Niziołek-Janiak, podkreślającej współpracę z panią, połączone z atakami PiS, mogą negatywnie odbić się na wyniku? - Widać, że niektórzy politycy są z dala od mieszkańców, a ja jestem przy nich. Niektórzy bardzo lubią rozpamiętywać przeszłość i opowiadać o różnych sprawach. Ja działam. Czyli można powiedzieć, że to swego rodzaju osobista sprawa? - Z całym szacunkiem, ale ja, niestety, nie mam czasu na zajmowanie się i uspokajanie emocji, jakie kumulują się w każdym z radnych. Uważam, że zajmując się polityką, trzeba umieć samemu działać i realizować projekty, nie licząc na to, że ktoś cały czas będzie służył pomocnym ramieniem. Większość kandydatów nie może powiedzieć, że inwestycji w Łodzi nie ma. Jednak często podkreślają, że w żaden sposób nie rozwiązały problemów mieszkańców i są tylko "imponującą propagandą sukcesu". - To jest właśnie brak zrozumienia dla określonych działań. Jak można mówić o np. o przyspieszeniu przemieszczania się po mieście, jeżeli jesteśmy nadal w procesie olbrzymich przemian i olbrzymich inwestycji strukturalnych. Nikt nie obiecywał, że natychmiast będziemy szybciej jechali. Ja mam świadomość, że zamykamy kolejne ulice, pojawiają się kolejne utrudnienia. Jednak z roku na rok przybywa nam ok. 40 tys. rejestrowanych w Łodzi samochodów. Do tego trzeba doliczyć samochody spoza miasta, których także wiele jest na naszych ulicach, dlatego obietnice likwidacji korków są, lekko mówiąc, absurdalne i nierealne. A co z propozycją konkurenta: bezpłatna komunikacja miejska. Da się? - Nic nie ma nigdy za darmo. Ktoś zawsze za to musi zapłacić. W tym przypadku to dodatkowe 300 mln zł z budżetu miasta, bo 200 mln zł już dokładamy. Kontrkandydaci mocno krytykują także proces rewitalizacji. - Proces rewitalizacji jest skomplikowany i czasochłonny, ale dzięki niemu duża część mieszkańców zamieszka w dużo lepszych warunkach. Owszem, można było podjąć zupełnie inne decyzje i przeznaczyć te olbrzymie środki na budownictwo komunalne, jednak wtedy tylko część osób dostałaby mieszkanie w nowym bloku. Reszta wciąż mieszkałaby w tragicznych warunkach, a ulegające dalszej degradacji budynki w konsekwencji nadawałyby się jedynie do wyburzenia. W jednej z debat padły słowa, że mieszkańcy nie wracają do tych mieszkań. - To są najczęściej osoby starsze, które chcą żyć w godziwych warunkach tu i teraz. Nie chcą czekać te cztery czy pięć lat, bo mniej więcej tyle będzie trwał proces wykwaterowania, uzyskania pozwoleń i przebudowy. Jednak około 45 proc. osób chce wrócić do mieszkań po rewitalizacji. A kwestia budowy orientarium. Jeden z kontrkandydatów mówi, że po co budować takie coś, gdy ludzie nie mają np. toalet w mieszkaniach. - Tym się różni wizja patrzenia na miasto. Można patrzeć na "tu i teraz", czyli remontować kawałek po kawałeczku, jedno mieszkanie po drugim. Tylko duża część mieszkańców, którzy nie są jedynie - przepraszam, że tak to nazwę - wymagającymi klientami miasta, oczekuje od nas czegoś więcej. Czyli kto? - To osoby, które doskonale radzą sobie w życiu, mają własne środki i kupują lub wynajmują mieszkania. Im też się coś należy. Oni chcą fajnie wychowywać swoje dzieci, chcą gdzieś wyjść i spędzić przyjemnie wolny czas. Nie każdego będzie stać na wyjazd i podziwianie zwierząt w ich naturalnym środowisku, a taka inwestycja w ogrodzie zoologicznym ma służyć poprawie jakości życia. Wielu młodych ludzi, decyduje się zamieszkać w danym mieście właśnie dlatego, że daje im określoną jakość życia. A jakość życia to też jest kwestia spędzania wolnego czasu. Dziś młodzi nie kierują się tylko dobrą pracą, bo taka jest możliwa zarówno w Łodzi, jak i we Wrocławiu, Gdańsku, czy Krakowie. W tej chwili liczy się także to, co za tę pracę proporcjonalnie możemy otrzymać. To dlaczego młodzi ludzie mieliby się akurat zdecydować na Łódź? - W Łodzi plusem są nieco tańsze niż w innych miastach mieszkania. W żłobkach i przedszkolach można znaleźć miejsce praktycznie dla każdego dziecka. A jeżeli jeszcze można z tym dzieckiem fajnie spędzić czas wolny, zapewnić mu określoną jakość edukacji, jak u nas w EC1, czyli centrum nauki i techniki, centrum komiksu i narracji interaktywnej, który niedługo będziemy otwierać, czy właśnie w planowanym orientarium - to jest to, czego oczekują ludzie od nas. I to wystarczy? - Trzeba patrzyć dalekosiężnie. Jeżeli miasto będzie się rozwijało i zwiększy się liczba mieszkańców to szybciej pomożemy też tym, którzy są w największej potrzebie. Jeżeli wszystkie pieniądze wykorzystamy jedynie na podstawowe potrzeby, to kto z tego miasta będzie korzystał, jeżeli poza podstawami nic nie będzie? Wszyscy wyjadą. Dzięki temu nie wyjeżdżają? Kontrkandydaci twierdzą, że młodzi ludzie wciąż uciekają z Łodzi. - Moja polityka pokazała, że zahamowaliśmy odpływ młodych i obecnie saldo migracyjne młodych ludzi jest w mieście dodatnie. A co, jeśli pani nie wygra? - W swoim życiu robiłam wiele ciekawych rzeczy, niezwiązanych z polityką. Pozycję budowałam w oparciu o zdobytą wiedzę, umiejętności i ciężką pracę, której się zresztą nie boję. Dla mnie polityka nie jest początkiem i nie jest końcem, choć jest czymś, co dało mi dużo energii i siły. Jestem w tym miejscu nie dlatego, że nie mam innego pomysłu na życie. Robię to, bo wciąż czuję, że takie jest oczekiwanie społeczne, a mieszkańcy chcą, żebym dokończyła rozpoczęty osiem lat temu proces przemian. Jeśli będzie odwrotnie to, tak jak mówiłam, po prostu odejdę i zajmę się czymś innym. Rozmawiała Joanna BercalZ Hanną Zdanowską rozmawialiśmy dokładnie dwa tygodnie przed pierwszą turą wyborów.***Łódź: Rozstrzygnięcie już w pierwszej turze?