Od czasu, gdy Anis Amri wjechał ciężarówką w bożonarodzeniowy jarmark w Berlinie, zabijając przy tym dwanaście osób, w tym polskiego kierowcę Łukasza Urbana, na jaw wyszły i cały czas wychodzą coraz to nowe, często wyjątkowo bulwersujące szczegóły, wskazujące na rażące zaniechania, które ostatecznie doprowadziły do wielkiej tragedii. Anis Amri - człowiek "chodzący dynamit" Dziś już widać jak na dłoni, że służby bezpieczeństwa doskonale zdawały sobie sprawę z zagrożenia i wiedziały, że pochodzący z Tunezji 24-latek może okazać się "chodzącym dynamitem". Dysponowały między innymi informacjami wskazującym na to, że Amri szukał w internecie instrukcji pozwalających na stworzenie bomby. Zdobyły także dowody na jego bezpośrednie kontakty z przedstawicielami Państwa Islamskiego, którym miał zadeklarować gotowość do przeprowadzenia zamachu samobójczego. Mimo ewidentnych przesłanek do zatrzymania - posługujący się co najmniej czternastoma tożsamościami - Anis Amri pozostawał nieuchwytny. Skutecznie wymykał się służbom nawet po tym, jak na oczach tłumu zabił dwanaście niewinnych osób. Kardynalny błąd - otwarto kordon zabezpieczający miejsce Jak to się stało, że człowiek posiadający profil mordercy zdołał w ogóle przedostać się do Niemiec, a po dokonaniu aktu terrorystycznego był w stanie uciekać przed wymiarem sprawiedliwości, przekraczając granice kilku państw europejskich? W ocenie Grzegorza Cieślaka, eksperta do spraw terroryzmu Centrum Badań nad Ryzykami Społecznymi Collegium Civitas, punktem wyjścia do jakichkolwiek analiz wydarzeń z 19 grudnia powinno być wskazanie pierwotnego błędu, jakiego dopuściły się niemieckie służby bezpieczeństwa. - Kiedy 19 grudnia doszło do zamachu, tak naprawdę zatrzymano jedną podejrzaną osobę, o której później dowiedzieliśmy się, że nie ma nic wspólnego z aktem terrorystycznym i otwarto kordon zabezpieczający miejsce zdarzenia, co jest dosyć zaskakujące - argumentuje w rozmowie z Interią. - W taktyce walki z terroryzmem stosowanej w Europie zakładamy, że dopóki nie wyeliminuje się wszystkich osób, które potencjalnie mogły brać udział w zamachu, czyli wszystkich współsprawców, czy różnego rodzaju wspólników samego atakującego, taki kordon nie jest otwierany. Wszystkie osoby wewnątrz, również poszkodowane, są niejako zatrzymywane w miejscu zdarzenia i w trakcie udzielania im pomocy weryfikuje się, z kim mamy do czynienia - dodaje. Pierwsza osoba pasująca do założonego klucza W Berlinie zastosowano taktykę "pójścia na skróty", czym sprowadzono jeszcze większe zagrożenie. - Doskonale rozumiem, jak w praktyce jest to trudne do wykonania, zwłaszcza jeśli mamy do czynienia ze zdarzeniem masowym. Nie sposób jednak oprzeć się konkluzji, że schwytano pierwszą osobę, która kolorem skóry pasowała do założonego klucza, a resztę puszczono, czym narażono obywateli na atak - wskazuje nasz rozmówca. W praktyce błąd, jakiego dopuszczono się w niemieckiej stolicy, polega na nienależytym zabezpieczeniu miejsca zdarzenia, co - biorąc pod uwagę europejskie doświadczenia - w ogóle nie powinno zaistnieć. - Jeśli przeanalizujemy akty terroru, do których dochodziło w kolejnych krajach europejskich, to okaże się, że bardzo często mieliśmy do czynienia albo z typowym, klasycznym atakiem symultanicznym, tak jak na przykład we Francji, albo z atakiem, w którym sprawca po przemieszczeniu się, stanowił zagrożenie dla bezpieczeństwa - wylicza. Jak zamachowiec z Berlina zmylił przeciwnika Idąc o krok dalej, można śmiało pokusić się o wniosek, że sprawca zamachu w Berlinie zmylił, by nie powiedzieć wprost zagrał na nosie przeciwnika. - Do tej pory osoby, które współpracowały z Państwem Islamskim, czy inaczej - bo nie wiemy, jaki był zakres tej współpracy - afiliowały się niejako z franczyzą Państwa Islamskiego, bardzo skwapliwe popełniały specyficzne samobójstwo, to znaczy poświęcały się na rzecz tego zamachu i albo dawały się na miejscu tego zamachu zastrzelić, albo wprost wysadzały się w powietrze. Sprawca z Berlina poszedł zupełnie innym tropem, to znaczy po dokonaniu zamachu próbował bardzo sprawnie uciec - analizuje nasz rozmówca. Jednocześnie wskazuje na dwa typy osób, spośród których bojownicy Państwa Islamskiego rekrutują potencjalnych zabójców. - Na tę bardzo sprawną ucieczkę Anisa Amriego w oczywisty sposób nakładają się jego korzenie, to znaczy fakt, że w przeszłości był przestępcą. Dzisiaj mamy dwie grupy, do których Państwo Islamskie się odnosi: z jednej strony są to osoby o przeszłości kryminalnej, które mają odpowiednie kontakty, potrafią nabyć broń, przemieszczać się i chociażby przemycić przedmiot, który jest niezbędny w przeprowadzeniu zamachu - wylicza Grzegorz Cieślak. - Druga grupa to osoby głęboko zaburzone co do ich osobowości, czasami słabego zdrowia psychicznego. W obu przypadkach są to osoby bardzo podatne na manipulację i na radykalizację, dlatego doskonale nadają się osiągania celów, jakie wyznacza sobie Państwo Islamskie - dodaje. Grzechy służb bezpieczeństwa i mało doskonałe systemy Na skuteczność działania Anisa Amriego złożyły się nie tylko jego predyspozycje indywidualne skorelowane z odpowiednim profilem osobowościowym, ale także błędy popełnione przez służby bezpieczeństwa, jak i nieoptymalne, mało doskonałe systemy wykorzystywane do unieszkodliwiania przestępców, czy mówiąc wprost morderców. Grzegorz Cieślak wskazuje między innymi na niedoskonałości związane z systemem monitoringu. - Jako obywatele w oczywisty sposób zakładamy, że jeśli w transporcie publicznym - pociągach czy samolotach instalowany jest monitoring, to pojawia się on dla naszego bezpieczeństwa i oczywiście bardzo często tak jest. Z drugiej strony musimy jednak zdawać sobie sprawę, że osoby, które obsługują ten monitoring - nawet jeśli przekazuje on informacje w czasie rzeczywistym - nie mają wiedzy na temat tego, kto jest sprawcą danego przestępstwa - argumentuje. Bardzo często to wszystko nie jest tak szczelne, jakbyśmy sobie tego życzyli. - Jestem sobie w stanie wyobrazić, że wiele osób myśli, że jak jest kamera, a w większości pociągów europejskich one są, to ona w czasie rzeczywistym rozpozna twarz przestępcy. Taką możliwość posiadają wyłącznie systemy najwyżej rozwinięte i są wykorzystywane przez służby specjalne głównie w Stanach Zjednoczonych - dodaje. Jak daleko Europie do USA, czyli podstawowe błędy Niestety Europie do Stanów Zjednoczonych - nie tylko z geograficznego punktu widzenia - daleko, dlatego problemy pojawią już na bardzo podstawowym poziomie, co dobitnie pokazał przypadek Anisa Amriego. - Służby bezpieczeństwa nie przekazują sobie danych, albo kiedy je już sobie przekazują, to nie czynią z nich należytego użytku. Tak było między innymi w przypadku Anisa Amriego. Informacje o nim pojawiały się wiele miesięcy wcześniej, a służby tunezyjskie i służby włoskie ostrzegały kolejne państwa, w których on przebywał, że stanowi zagrożenie - wskazuje nasz rozmówca. - Przecież Amri spędził kilka miesięcy w więzieniu , w związku z czym był osobą dobrze rozpoznaną i dobrze zaewidencjonowaną we Włoszech, zanim jeszcze trafił do Niemiec. Zasadnicze pytanie brzmi, od czego zależy, że w stosunku do takich osób wyciąga się lub nie wyciąga się właściwych wniosków, czy wprost konsekwencji, polegających chociażby na obserwacji takiej osoby - argumentuje. Jednocześnie zaznacza, że skala zjawiska na wstępie wyklucza stuprocentową skuteczność. - Gdyby służby specjalne w Europie chciały dziś objąć monitoringiem, czyli obserwacją wszystkie osoby podejrzane, to brakłoby nam obsad w tych służbach. To jest kilka tysięcy, o ile nie większa liczba osób , w stosunku do której nie wykorzystuje się jednego funkcjonariusza, tylko jedną osobą musi obserwować kilku funkcjonariuszy, którzy jeszcze dodatkowo powinni być w stanie zrobić to, co każda przyzwoita służba mundurowa, czyli zaewidencjonować zdarzenia, wyciągać wnioski i poddawać jej analizie. Dzisiaj, przy takiej skali, z którą mamy do czynienia, to jest po prostu niemożliwe - podkreśla ekspert. Przyzwolenie na "wylęganie się" terrorystów Przypadek Anisa Amriego jest ewidentnym dowodem na to, że zabrakło czegoś jeszcze, co w ostatecznym rozrachunku może okazać się kluczowym czynnikiem pozbycia się, a co najmniej przecięcia problemu - politycznej woli. W tym kontekście Grzegorz Cieślak przywołuje przykład niemieckiego polityka, który wstrzymywał, czy wnioskował o opóźnienie listu gończego, bo bał się fali hejtu, która wyleje się na osoby pochodzące z północnej Afryki oraz sytuację, z którą mieliśmy do czynienia po zamachu we Francji. - Bardzo często potrzebna jest po prostu wola polityczna. Świetnym przykładem są nie Niemcy - choć one dzisiaj są zapewne języczkiem u wagi , bo zaniechania polityczne powodują, że to zagrożenie w istotny sposób stało się widoczne - ale Belgia. Kiedy w ubiegłym roku w listopadzie doszło do zamachu we Francji, bardzo szybko wywiad francuski udowodnił Belgom, że przygotowanie i realizacja tego zamachu była bezpośrednio związana z Brukselą, a konkretnie z dzielnicą Molenbeek, na którą wskazują niemal od dekady wszyscy eksperci, dopatrując się w niej miejsca radykalizacji i rekrutacji przyszłych terrorystów - analizuje nasz rozmówca. Trzeba było dwóch tirów, żeby wywieźć broń z Molenbeek - Wiedzieli to od dziesięcioleci, ale dopiero po zamachu i pod presją Paryża, brukselska policja do tej dzielnicy wjechała i dokonała przeszukań. Co mnie wtedy najbardziej zaskoczyło? Otóż fakt, że trzeba było dwóch tirów, żeby wywieźć stamtąd broń i amunicję, w tym nawet wyrzutnie rakiet Stinger. To oznacza, że można tam było wejść znacznie wcześniej i na etapie potencjalnych działań wrogich, czy działań, które godzą w nasze bezpieczeństwo i zatrzymywać je na etapie policyjnym - dodaje. Tak się nie stało, tak się też nie dzieje dzisiaj w Niemczech. - Bardzo często występuje brak politycznej woli, pewnego nacisku na działania, o których powinno się publicznie mówić, bo zaniechanie powoduje, że policja albo nie ma możliwości działania, albo ma możliwość działania, ale na tyle ograniczoną, że uruchamia się specyficzny mechanizm: po co służba ma kontynuować jakieś bardzo angażujące działania, skoro w konsekwencji nie będzie mogła podjąć kroków, które się z nimi wiążą, czyli na przykład zatrzymań - podsumowuje ekspert. Koncepcje środków zaradczych - między innymi powołania do życia czegoś na wzór europejskiego FBI - jakie pojawiły się w trakcie gorących dyskusji, do których paliwa dostarczył zamach w Berlinie, z powodu naturalnego konfliktu interesów, mogą zostać zamrożone na etapie negocjacji, a nawet spalić na panewce. - Na Starym Kontynencie mamy odpowiednie struktury, nawet jeśli chodzi o ochronę granic, jest nią Europol. Problem polega na ty, że mają one charakter struktur zaradczych, a brakuje nam struktur operacyjnych, które mogłyby takie akcje prowadzić i bardzo wątpię, żeby szybko dało się je w Europie powołać - punktuje nasz rozmówca. - Kraje Europejskie nie mają wspólnej polityki bezpieczeństwa i bardzo się między sobą różnią, co do poziomu zagrożenia, co do ryzyk, które występują. Pamiętajmy, że ryzyko to nie jest tylko zagrożenie, to jest prawdopodobieństwo wystąpienia jakiegoś zdarzenia, które godzi w nasze bezpieczeństwo mnożone przez skutek, który ono wywoła. Zarówno to prawdopodobieństwo, jak i ten skutek w poszczególnych krajach europejskich jest bardzo zróżnicowane. Zupełnie inne problemy ma Francja, a jeszcze inne Włochy , które zmagają się przede wszystkim z tak naprawdę niebronioną i niechronioną granicą, to samo dotyczy Grecji - dodaje. Jak zbić polityczny kapitał na zagrożeniu Największe zagrożenie generuje fakt, że kwestie bezpieczeństwa stają się elementem politycznej gry i środkiem służącym do osiągnięcia partyjnych, a zatem partykularnych interesów. - Państwa wyraźnie się między sobą różnią, bardzo często jesteśmy skłóceni, a wszystkie kwestie związane z bezpieczeństwem, w tym zagrożenie terrorystyczne, bardzo skwapliwie wykorzystywane są przez ugrupowania polityczne jako swoisty symbol programu politycznego. I tutaj zgody nie ma - nie ma zgody pomiędzy krajami europejskimi, pomiędzy poszczególnymi politykami, w związku z czym bardzo trudno będzie powołać taką strukturę, która nie budziłaby kontrowersji - argumentuje Grzegorz Cieślak. Analizowany problem można śmiało odnieść do obecnej sytuacji w Niemczech. - Z największym prawdopodobieństwem Angela Merkel zapłaci polityczną karierą za to, co dzieje się w Niemczech i gdyby zastanowić się, kto po niej byłby w stanie przejąć władzę, to szybko się okaże, że gdyby to była któraś z partii populistycznych, to będzie miała zupełnie inne interesy niż, te które do tej pory reprezentowały Niemcy. Te interesy mogą być sprzeczne na przykład z interesem francuskim, belgijskim, czy szerzej krajami Beneluksu, Włoch czy Grecji, a już z całą pewnością z naszą częścią Europy. Tutaj tak naprawdę problem leży po stronie administracji - podkreśla ekspert. "Przed ciężarówką policjantem się nie obronimy" Punktem odniesienia powinna być też "broń", po jaką najczęściej sięgają terroryści, dokonując ataków w krajach, w których występuje bardzo wysoki poziom zabezpieczeń. Zarówno w Berlinie, jak i wcześniej w Nicei zamachowcy użyli ciężarówki, co od razu generuje konieczność zastosowania odpowiednich zabezpieczeń. - Paradoksalnie im lepsza ochrona, tym częściej i skwapliwej zamachowiec sięga właśnie po ciężarówkę, a nie karabin czy materiał wybuchowy. Co to oznacza w praktyce? Przed ciężarówką nie obronimy się policjantem czy żołnierzem ani nawet najbardziej wyspecjalizowaną strukturą. Przed tego typu zamachami należy bronić się administracyjnie, zabezpieczając miejsca zgromadzeń - wyjaśnia nasz rozmówca. Bańka bezpieczeństwa, co brutalnie pokazała rzeczywistość i to już znacznie wcześniej niż miała miejsce seria zamachów terrorystycznych w Europie Zachodniej, dawno pękła i to wymaga od nas zawierania pewnych, często bardzo trudnych kompromisów. "Samą obserwacją terroryzmu nie zniesiemy" - Musimy do pewnego stopnia pogodzić się z tym, że terroryzm dzisiaj to jest taka sytuacja, która zmusza nas do zawierania kompromisów. Jeżeli chodzi o terroryzm, ten kompromis przebiega pomiędzy funkcjonalnością miejsc, z których możemy korzystać, naszą swobodą obywatelską, a poziomem bezpieczeństwa, który chcemy osiągnąć. Mam wrażenie, że ten poziom bezpieczeństwa jest dzisiaj albo niedoszacowany, albo przeszacowany w zależności od tego, jakie ktoś chce osiągnąć skutki polityczne. To znaczy bardzo często mówimy, że służby zrobią za nas wszystko, a to nieprawda. jeszcze częściej pojawia się współcześnie hasło: wszystko państwa muszą zrobić same i to też nie jest prawda - wyjaśnia ekspert. Jednocześnie wskazuje na ograniczenia związane z działaniami wywiadowczymi. - Samą obserwacją terroryzmu nie zniesiemy. To znaczy możemy obserwować sprawcę, aż on dokona zamachu, tak jak miało to miejsce w przypadku Amisa Amriego. On był obserwowany, dokonał zamachu i to się udało. Pomimo, że do takiej obserwacji były powody, to jestem przekonany, że była ona nieskuteczna - dodaje. Z podobną sytuacją mieliśmy już do czynienia wcześniej, we Francji. - Osoby biorące udział w zamachu we Francji, do którego doszło w ubiegłym roku, również były obserwowane w okresie, w którym z dużym prawdopodobieństwem przygotowywano atak, czyli sprawców obserwowano, ale samemu zamachowi nie udało się zapobiec - wskazuje. Grupy antyterorystyczne skazane na działanie po skutku Zamachy, których areną stał się świat, a w ostatnich latach w dużej mierze także Stary Kontynent wymuszają na nas zmianę podejścia do problematyki terroryzmu i redefinicji działań związanych z obroną przed zagrożeniami bezpośrednio związanymi z terroryzmem. - Dzisiaj musimy się zastanowić, jak walczyć z terroryzmem i podjąć działania dużo wcześniej niż to się pojawia w opiniach medialnych. Należy zacząć od edukacji, od wyrównywania pewnych różnic społecznych, które powodują, że osoby o bardzo niskim statusie materialnym, osoby zaburzone są bardzo często pozostawione same sobie i poprzez działania profilaktyczne dojść i doprowadzić do prewencji, zapobiegania - wyjaśnia nasz rozmówca. - Natomiast co do reakcji jednostek kontrterorystycznych, to jestem przekonany, że one są w dużej mierze skazane na działania po skutku, bo z aktami terroru walczą dopiero wtedy, gdy do niego dochodzi. Cała reszta to jest decyzja polityczna, możliwość oddziaływania na społeczeństwo, ale w takim uczciwym bilansie, co można z tym zrobić i jaki będzie z tego zysk - dodaje. Ewolucji powinno ulec także samo nasze myślenie o terroryzmie, w przypadku którego pokutują mity generalizacje, które łatwo przyjmujemy, bo pasują do prostych wytłumaczeń, ale z prawdą często nie mają nic wspólnego. Bojownicy IS bazują na sianiu strachu i przerażenia - Trzeba zdawać sobie sprawę z kalek, które są wykorzystywane, ale jednocześnie są nieprawdziwe. Na przykład: gdyby nie byłoby uchodźców, to nie byłoby terroryzmu. To nieprawda. W dalszym ciągu terroryzm islamski nie przekracza ponad 20 procent, nadal mamy zamachy związane z separatyzmem, chociażby irlandzkim, zamachy skrajnej lewicy jak i skrajnej prawicy. To się nie zmieni. Japonia jest krajem, który jest bardzo głęboko izolowany, a przecież też ma swój terroryzm wewnętrzny - wylicza ekspert. - Nasiliła się, czy zmieniła się tylko ilość ofiar. Tego typu organizacje terrorystyczne jak Państwo Islamskie generalnie bazują na strachu i sianiu przerażenia. Jeżeli chodzi o terroryzm lewacki, czy skrajnej prawicy, to tam ilość ofiar jest znacznie niższa, ponieważ te zamachy są dedykowane bardzo konkretnym osobom, które reprezentują przeciwny do sprawcy pogląd polityczny. Jeśli chodzi o Państwo Islamskie tak naprawdę mamy prosty podział: czarno-biały, dzięki temu dość romantyczny sposób przedstawiana świata bywa interesujący dla takich osób, które się dają zwieść i są podatne na radykalizację, natomiast w oczywisty sposób nie zmieniła się statystycznie ilość tych zamachów . To znacznie większa liczba ofiar powoduje, że jesteśmy przerażeni - dodaje. Specyficzna gra mass mediów Nasz rozmówca wskazuje również na rolę środków masowego przekazu i prowadzoną przez nie specyficzną grę. - O ile ludzie chcą wiedzieć i usłyszeć informację o nowym zdarzeniu, to dla terrorysty to jest również narzędzie. Kto jeszcze kilkanaście lat temu byłby w stanie szybko przeprowadzić relację z miejsca zamachu innego niż w stolicy? Prawie nikt. Dzisiaj tam dziennikarze jadą z kamerami, bo to jest nośny temat. W związku z tym sprawca już wie, że dzisiaj może rozproszyć swoje struktury i na przykład zamiast jednego bardzo spektakularnego zamachu zachęcić bardzo wiele osób do dokonywania małych, ale relacjonowanych i w tej formule również będących głośnymi choćby przez skalę - wylicza. Samotny wilk największym zagrożeniem dla Europy Naturalną konsekwencją tego podejścia jest fakt, że samotny wilk to osoba, która jest niejako największym zagrożeniem dla Europy. - O ile będziemy monitorować tych, którzy będą przekraczać granicę, uszczelnimy je, będziemy obejmować specjalnym nadzorem, miejsca do których ktokolwiek przybył, to w żaden sposób nas to nie ochroni przed atakiem osoby przykładowo głęboko zaburzonej psychicznej, która jest obywatelem Europy, znikąd nie przybywa, od pokoleń mieszka w centrum Europy i nagle decyduje się - na przykład pod wpływem treści przekazywanej w internecie - dokonać zamachu. Na tego typu działania nie będziemy mieć patentu polegającego na wybudowaniu płotu, nawet najwyższego - przestrzega. Terroryzm to tylko narzędzie do osiągania celów Najlepsza lekcja wyciągnięta z Berlina to ta, która w długofalowym podejściu spowoduje zmianę naszego podejścia do bezpieczeństwa i wpłynie na postrzeganie naszego osobistego udziału w jego kreowaniu. - Musimy nauczyć się uczciwie mówić o terroryzmie i przestać czynić z niego tabu. To jest tylko narzędzie do osiągania celów, czy to politycznych, czy światopoglądowych i zacząć go po prostu traktować jako przestępstwo kryminalne, i tam, gdzie mamy z nim do czynienia, dostosowywać metody do zwalczania go na poziomie, na którym reaguje policja, ale też na poziomie, na którym reaguje obywatel - tak, żeby on nauczył się nadzorować swoje zachowanie, swoją aktywność - puentuje nasz rozmówca.