Rosyjskie ambicje na Bałkanach mają długie tradycje, sięgające nawet końca XVIII wieku. W kolejnym wieku o tereny nad Morzem Czarnym Imperium Moskiewskie zmagało się z Imperium Otomańskim. Rosja odnosiła spore sukcesy, dwukrotnie - w roku 1829 i 1877 - będąc o krok od zdobycia Stambułu, wówczas zwanego Konstantynopolem. Ambicje carów, a zwłaszcza Aleksandra II, przystopowały wówczas zdecydowane reakcje imperiów zachodnich. Bałkanów i państwom naddunajskim nie popuścił również Józef Stalin. Po II wojnie światowej Związek Sowiecki położył ciężką rękę na tych terenach, uważając je za własne dominium. Aliantom przed sowieckim imperializmem udało się uratować Grecję oraz Austrię. Upadek komunizmu pozwolił między innymi Węgrom, Rumunii czy Bułgarii zrzucić jarzmo reżimu czy - jak w przypadku będącej republiką sowiecką Mołdawii - ogłosić niepodległość. Dziś czasy caratu czy Sowietów to przeszłość. Nie oznacza to jednak, że wspomniane wyżej obszary wyszły z orbity zainteresowania Moskwy. Wręcz przeciwnie - prowadzący agresywną politykę zagraniczną Władimir Putin chętnie widziałby Bałkany i kraje naddunajskie zwrócone nie w stronę NATO czy Unii Europejskiej, ale na wschód. Dziś trudno pomyśleć, by Kreml odzyskał wpływy w regionie metodami poprzedników zwłaszcza, że większość państw bałkańskich i naddunajskich to członkowie NATO. Ostatnie wydarzenia polityczne w Bułgarii i Mołdawii pokazują jednak, że Rosja wcale nie stoi na straconej pozycji. Wręcz przeciwnie. W minionym tygodniu oba kraje wybrały prorosyjskich przywódców. "Jedziecie na Krym? Do kogo zwrócicie się o wizę?" Prezydentem Bułgarii został 53-letni pilot i generał w stanie spoczynku Rumen Radew z opozycyjnej Bułgarskiej Partii Socjalistycznej, który do polityki wszedł zaledwie cztery miesiące temu. W czasie kampanii ciepło wypowiadał się o Rosji i zapowiadała chęć doprowadzenia do zniesienia sankcji nałożonych na Moskwę za aneksję Krymu. Krymu - według słów Radewa - będącego "de jure ukraińskim, de facto rosyjskim po przeprowadzonym referendum". "Jeżeli chcecie udać się na Krym, do kogo zwrócicie się o wizę?" - pytał rozbrajająco przed telewizyjnymi kamerami, zapytany o aneksję półwyspu. To znacząca zmiana tonu w stosunku do ustępującego prezydenta Rosena Plewnelijewa, który był stanowczym krytykiem Putina i Rosji. Radew przekonuje również, że nałożone na Rosję sankcję uderzają w bułgarską gospodarkę, która znajduje się na szarym końcu Unii Europejskiej. "To, że jesteśmy w UE i NATO, nie powinno automatycznie oznaczać rusofobii. Powinniśmy utrzymywać z Rosją normalne stosunki" - zaznacza prezydent elekt. O "normalizacji stosunków" bez wątpienia marzy również Putin, bo rosyjska gospodarka z coraz większym trudem znosi sankcje. Zresztą Rosja szybko zareagowała na wybór Radewa. Rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow oznajmił, że "Bułgaria jest dla nas krajem bardzo ważnym". "Byliśmy w trakcie prac nad wielkimi wspólnymi projektami, ale z pewnych powodów zostały one anulowane, czego bardzo żałujemy" - dodał Pieskow, nawiązując do niezrealizowanego projekt gazociągu South Stream z Rosji do Bułgarii. Niezrealizowanego z powodu sprzeciwu Komisji Europejskiej. Jak widać, Rosja nie zasypuje gruszek w popiele i stara się zwrócić spojrzenie Sofii z Brukseli na Moskwę. Zwłaszcza, że Bułgaria jest uzależniona od rosyjskiego gazu. Pierwsza wizyta w Moskwie Jeszcze bliższe niż Bułgarzy powiązania osobiste i gospodarcze z Rosją ma Mołdawia, która wybrała na prezydenta Igora Dodona z Partii Socjalistów Republiki Mołdawii, byłego komunistę i zwolennika obrania prorosyjskiego kursu w polityce. Zresztą prezydent elekt nie pozostawił żadnych wątpliwości co do kierunków polityki. Dodon zapowiedział tuż po wyborze, że pierwszą wizytę zagraniczną jako prezydent Mołdawii złoży w Moskwie, o czym skwapliwie poinformowały rosyjskie media. "Jesteśmy zobowiązani do współpracy i ustanowienia partnerstwa strategicznego z Federacją Rosyjską" - oznajmił. Nowy prezydent Mołdawii chce pójść dalej i anulować umowę stowarzyszeniową z Unią Europejska, którą Kiszyniów podpisał w 2014 roku. Rosja w odpowiedzi na układ uderzyła w Mołdawię embargiem nałożonym na kluczowe dla eksportu tego kraju wina i owoce. W relacjach z Mołdawią Rosja ma również inne atuty w ręku. Pierwszy z nich to kwestia mołdawskiego Naddniestrza, które w 1990 roku ogłosiło niepodległość właśnie dzięki interwencji Moskwy. Do dziś stacjonują tam zresztą rosyjskie wojska. Choć uznawane na arenie międzynarodowej jedynie przez Abchazję i Osetię Południową, Naddniestrze faktycznie jest odrębnym tworem państwowym, który mocno ciągnie ku Moskwie. Ze wzajemnością, bo Putin proponował już przyłączenie Naddniestrza do Federacji Rosyjskiej, na co pozytywnie zareagował parlament separatystycznego regionu. Drugą kremlowską kartą jest sprawa - prorosyjskiego, a jakże - leżącego w południowej części Mołdawii Terytorium Autonomicznego Gagauzji. Pod koniec istnienia Związku Sowieckiego Gaugazi ogłosili utworzenie republiki sowieckiej. Po upadku komunistycznego imperium Gaugazja znalazła się w granicach niepodległej Mołdawii, która przyznała obszarowi specjalny status prawny. Zamieszkiwane w większości przez mówiącą w języku rosyjskim i wyznającą prawosławie ludność Terytorium Autonomiczne Gagauzji, choć znajduje się w południowo-zachodniej części Mołdawii, ciąży ku Moskwie nie mniej, niż wschodnie Naddniestrze. Znamienny jest fakt, że jedno z najbardziej liczących się ugrupowań w Gaugazji nosi nazwę Jedna Gagauzja, tym samym bezpośrednio nawiązując do putinowskiej Jednej Rosji. A jak wiemy, rosyjski prezydent bezwzględnie potrafi wykorzystać wszelkie "aspiracje" prorosyjskich mniejszości narodowych. W związku z wynikiem ostatnich wyborów prezydenckich w Mołdawii, wysyłanie zielonych ludzików najprawdopodobniej nie będzie konieczne. Kolejny stronnik. Tym razem na północy Jeżeli do Mołdawii i Bułgarii dorzucimy zawsze prorosyjską Serbię, od pewnego czasu prorosyjskie Węgry - co tak bardzo szczypie polskich miłośników "bratanków" - a także pogniewaną z Unią Europejska Grecję, czy - idąc dalej na południe - Turcję, to okaże się, że w regionie naddunajskim i bałkańskim Putin może liczyć na konkretne poparcie, a zbrojąca się tarczą rakietową Rumunia wygląda w tym towarzystwie na bardzo osamotnioną. Tymczasem Rosja zyskała kolejnego stronnika i to w stronach niezwykle kluczowych dla europejskiego bezpieczeństwa. Mowa o Estonii, gdzie misję tworzenia nowego rządu powierzono Jurijowi Ratasowi, który dosłownie kilka dni wcześniej został liderem prorosyjskiej Partii Centrum. Partii, która do tej pory dała o sobie znać między innymi współpracą z putinowską Jedną Rosją czy między innymi poparciem dla aneksji Krymu. Pomimo wydawałoby się straceńczej strategii, Partia Centrum nie tylko rządziła Tallinem, ale mogła liczyć na mandaty. Głosy na ugrupowanie chętnie oddawali bowiem Rosjanie mieszkający w Estonii, stanowiący około dwadzieścia pięć procent obywateli tego niewiele ponad milionowego kraju. Czy oznacza to estoński skręt na wschód, naruszenie równowagi w państwach bałtyckich, wreszcie wzięcie Litwy i Łotwy w kaliningradzko-estońsko-rosyjsko-białoruskie kleszcze? Jeżeli tak, to Rosja nie wlewając nawet paliwa do baku czołgu, zyskałaby spora przewagę nad natowsko-unijnym Zachodem - i to na całej granicznej linii: od Stambułu aż po Tallin. Być może zyska też kolejnego afirmanta - znajdującego się z dala od Europy Wschodniej, ale za to najpotężniejszego w Sojuszu Północnoatlantyckim. Putin pod rękę z Trumpem Na koniec powrócimy do osoby cara Aleksandra II, swoją drogą jednego z najwybitniejszych monarchów Imperium Rosyjskiego. W 1867 roku popełnił jeden z niewielu błędów w czasie swego panowania, mianowicie sprzedał Amerykanom Alaskę. Dziś Rosjanie znów mogą dogadać się ze Stanami Zjednoczonymi, bo o zbliżeniu się Moskwy i Waszyngtonu mówi się głośno od wyboru Donalda Trumpa na prezydenta. Ten w czasie kampanii wyborczej zdecydowanie opowiadał się za radykalną poprawą w stosunkach amerykańsko-rosyjskich. Jak prognozuje "Financial Times", Trump najprawdopodobniej da ciche przyzwolenie na aneksję Krymu, a Ukraina i Gruzja będą mogły zapomnieć o ewentualnym przystąpieniu do NATO przez kilka najbliższych lat, jak nie dłużej. Natomiast nie ma już chyba wątpliwości, że zniesienie sankcji nałożonych na Rosję za atak na Ukrainę to jest kwestia czasu. Co Putin da w zamian? Według "Financial Times" zaprzestanie agresji na wschodnią Ukrainę oraz ograniczy naciski na państwa bałtyckie, pod których adresem nieustannie padają zawoalowane groźby. Wreszcie, zmniejszenie napięcia na wschodniej granicy Paktu Północnoatlantyckiego ma skutkować wspólną, amerykańsko-rosyjską akcją w Syrii. Na papierze wszystko to wygląda bardzo ładnie i rozsądnie. Nie ma bowiem wątpliwości, że wzajemne prężenie muskułów przez NATO i Rosji nie służy nikomu, a dziejąca się na naszych oczach katastrofa w Syrii i na Bliskim Wschodzie wymaga zdecydowanych i natychmiastowych działań. Wspólna ofensywa NATO i Rosji na terrorystów z tak zwanego Państwa Islamskiego niewątpliwie spotkałaby się z uznaniem całego świata. Niestety, to co ładnie wygląda na papierze, ma rzadko przełożenie na rzeczywistość. Putin, widząc kolejne prorosyjskie reorientacje w Europie Wschodniej i Południowej oraz kluczową zmianę w Białym Domu, może tylko zostać zachęcony do bardziej zdecydowanych działań na przykład w państwach bałtyckich. Zniesienie sankcji przyniesie mu dopływ funduszy na prowadzenie kolejnej wojny ze "słabym" i idącym na ustępstwa Zachodem. To czarny scenariusz. Trudno powiedzieć bowiem, co planuje prezydent Rosji, ale nie można wykluczyć, że i on jest zmęczony ciągłym napięciem i - przede wszystkim - sankcjami gospodarczymi. Być może fakt, że wzrosła liczba krajów z życzliwymi mu politykami na czele, spowoduje, że i on stanie się bardziej życzliwy dla reszty świata? Czy spełni się ten jaśniejszy scenariusz? Przekonamy się o tym w najbliższych miesiącach.